Był kwadrans po 15, gdy donośny głos klaksonu wydobywający się z czarnego Mercedesa S 221 wyrwał z zadumy jego głównego pasażera. Spojrzał na szofera, który wychylił swoją głowę przez okno samochodu i nerwowym ruchem ręki ponaglał strażnika. Tego dnia nie było bardzo zimno. A przynajmniej nie aż tak, żeby młody oficer Federalnej Służby Ochrony, pełniący obowiązki przy bramie głównej nie mógł czekać na posterunku. Kiedy w końcu wybiegł ze swojej budki i pospiesznie otworzył masywne wrota, długa limuzyna łagodnie wytoczyła się na ulicę Twerską i po chwili zniknęła mu z oczu. Tymczasem, mężczyzna zajmujący wygodne miejsce na tylnym siedzeniu, poprosił o włączenie radia. Przez przyciemnianą szybę obserwował mieszkańców Moskwy, spacerujących ulicami, które przecinane kolejnymi bulwarami spotykają się w geometrycznym środku miasta - Kremlu. Miejscu, które właśnie opuścili.
Władimir Władimirowicz miał nadzwyczaj
dobry humor. Nie przejmował się tym, że dzisiejsze wybory dziennikarska swołocz
określi farsą, a obserwatorzy OECD będą bombardować opinię publiczną
raportami o autobusach pełnych przekupionych wódką ludzi, którzy nadgorliwie
wypełniają swoje obywatelskie obowiązki zakreślając krzyżyk pod jego nazwiskiem
w kilkunastu lokalach na terenie całego kraju. Wesołego nastroju nie mogła
popsuć nawet piosenkarka niemieckiego zespołu Boney M, której słowa refrenu Rasputina
wypełniły wnętrze Mercedesa. Jako
miłośnik muzyki klasycznej, gardził motłochem lubującym się w tzw. disco, ale tym razem nie przeszkadzało
mu to. Wręcz przeciwnie. Uśmiechając się pod nosem, patrzył jak pułkownik Godunow – były członek Specnazu i dowódca premierowskiej
obstawy błędnie wystukuje rytm tego imperialistycznego szlagieru lat 80-tych. Kiedy
za oknami limuzyny zmienił się krajobraz i nowoczesne zabudowania przedmieść Moskwy ustąpiły miejsca polom i lasom,
premier, który za kilka godzin miał powrócić na najwyższy urząd w państwie,
poczuł falę wątpliwość – po co to
wszystko? Przypomniał sobie, gdy dojechali do celu.
Prezydencka
posiadłość, obejmująca powierzchnię kilkunastu hektarów była najlepiej w tej
chwili chronionym miejscem w Rosji. Nic dziwnego, że do tego zadania oddelegowano
najlepszych komandosów – członków tzw. jednostki Alfa. Gdy limuzyna z premierem
zaparkowała na podjeździe, a drzwi samochodu otworzył osobiście Dmitrij M., w słuchawkach wszystkich
oficerów ochrony rozległ się komunikat – kod
czerwony oznaczający najwyższy stan gotowości. Kolejny komunikat o treść – kod niebieski miał zabrzmieć dopiero po spotkaniu.
Fakt, że
prezydent otwiera drzwi premierowi mógł dziwić. Mógł, ale ludzi tam
zgromadzonych nie dziwił ani trochę. Każdy wiedział jaką władzą dysponuje
wysiadający. Najlepiej wiedział o tym sam Dmitrij.
Dlatego, kiedy odebrał telefon i usłyszał o zamianie stanowisk, nie śmiał
protestować. Miał w pamięci historię, którą usłyszał od bezpośredniego
przełożonego Władimira z czasów, gdy
ten stacjonował w NRD jako oficer KGB zajmujący się werbowaniem agentów.
Po miesiącach starań w odpowiedzi na propozycję współpracy, usłyszał od pewnego
naukowca - idi na huj, Władimirze Władimirowiczu!
Bez słowa wstał i wyszedł a następnego dnia w berlińskiej gazecie
przeczytał o profesorze prawa, Hansie
Schmecku, któremu nieznani sprawcy obcięli palce prawej dłoni.
Najważniejsze decyzje podejmowali przy
partyjce bilarda, którą kończyli każde spotkania. Tym razem pozostała bez
rozstrzygnięcia, bo w tym samym czasie prywatna telewizja Prawda pokazała zbierające się w centrum Moskwy tłumy z transparentami i wizerunkami Władimira. Obaj wiedzieli, że tym razem ludzie nie przejdą
obojętnie obok ustawionych wyborów. Wiedzieli, że muszą zapłacić za spokój
ulicy. Popatrzyli na siebie i rozumieli się bez słów. Znali się tak długo, że
doskonale odczytywali swoje polityczne intencje. Nazajutrz – 5 marca 2012, Dmitrij rozpoczął procedurę zwalniania
najbardziej znanego więźnia łagru XXI wieku - Michaiła Ch. …
CDN…