czwartek, 8 marca 2012

Wycieczka Władimira


            Był kwadrans po 15, gdy donośny głos klaksonu wydobywający się z czarnego Mercedesa S 221 wyrwał z zadumy jego głównego pasażera. Spojrzał na szofera, który wychylił swoją głowę przez okno samochodu i nerwowym ruchem ręki ponaglał strażnika. Tego dnia nie było bardzo zimno. A przynajmniej nie aż tak, żeby młody oficer Federalnej Służby Ochrony, pełniący obowiązki przy bramie głównej nie mógł czekać na posterunku. Kiedy w końcu wybiegł ze swojej budki i pospiesznie otworzył masywne wrota, długa limuzyna łagodnie wytoczyła się na ulicę Twerską i po chwili zniknęła mu z oczu. Tymczasem, mężczyzna zajmujący wygodne miejsce na tylnym siedzeniu, poprosił o włączenie radia. Przez przyciemnianą szybę obserwował mieszkańców Moskwy, spacerujących ulicami, które przecinane kolejnymi bulwarami spotykają się w geometrycznym środku miasta - Kremlu. Miejscu, które właśnie opuścili.

Władimir Władimirowicz miał nadzwyczaj dobry humor. Nie przejmował się tym, że dzisiejsze wybory dziennikarska swołocz określi farsą, a obserwatorzy OECD będą bombardować opinię publiczną raportami o autobusach pełnych przekupionych wódką ludzi, którzy nadgorliwie wypełniają swoje obywatelskie obowiązki zakreślając krzyżyk pod jego nazwiskiem w kilkunastu lokalach na terenie całego kraju. Wesołego nastroju nie mogła popsuć nawet piosenkarka niemieckiego zespołu Boney M, której słowa refrenu Rasputina wypełniły wnętrze Mercedesa. Jako miłośnik muzyki klasycznej, gardził motłochem lubującym się w tzw. disco, ale tym razem nie przeszkadzało mu to. Wręcz przeciwnie. Uśmiechając się pod nosem, patrzył jak pułkownik Godunow – były członek Specnazu i dowódca premierowskiej obstawy błędnie wystukuje rytm tego imperialistycznego szlagieru lat 80-tych. Kiedy za oknami limuzyny zmienił się krajobraz i nowoczesne zabudowania przedmieść Moskwy ustąpiły miejsca polom i lasom, premier, który za kilka godzin miał powrócić na najwyższy urząd w państwie, poczuł falę wątpliwość – po co to wszystko? Przypomniał sobie, gdy dojechali do celu.

Prezydencka posiadłość, obejmująca powierzchnię kilkunastu hektarów była najlepiej w tej chwili chronionym miejscem w Rosji. Nic dziwnego, że do tego zadania oddelegowano najlepszych komandosów – członków tzw. jednostki Alfa. Gdy limuzyna z premierem zaparkowała na podjeździe, a drzwi samochodu otworzył osobiście Dmitrij M., w słuchawkach wszystkich oficerów ochrony rozległ się komunikat – kod czerwony oznaczający najwyższy stan gotowości. Kolejny komunikat o treść – kod niebieski miał zabrzmieć dopiero po spotkaniu.

Fakt, że prezydent otwiera drzwi premierowi mógł dziwić. Mógł, ale ludzi tam zgromadzonych nie dziwił ani trochę. Każdy wiedział jaką władzą dysponuje wysiadający. Najlepiej wiedział o tym sam Dmitrij. Dlatego, kiedy odebrał telefon i usłyszał o zamianie stanowisk, nie śmiał protestować. Miał w pamięci historię, którą usłyszał od bezpośredniego przełożonego Władimira z czasów, gdy ten stacjonował w NRD jako oficer KGB zajmujący się werbowaniem agentów. Po miesiącach starań w odpowiedzi na propozycję współpracy, usłyszał od pewnego naukowca - idi na huj, Władimirze Władimirowiczu! Bez słowa wstał i wyszedł a następnego dnia w berlińskiej gazecie przeczytał o profesorze prawa, Hansie Schmecku, któremu nieznani sprawcy obcięli palce prawej dłoni.

 Najważniejsze decyzje podejmowali przy partyjce bilarda, którą kończyli każde spotkania. Tym razem pozostała bez rozstrzygnięcia, bo w tym samym czasie prywatna telewizja Prawda pokazała zbierające się w centrum Moskwy tłumy z transparentami i wizerunkami Władimira. Obaj wiedzieli, że tym razem ludzie nie przejdą obojętnie obok ustawionych wyborów. Wiedzieli, że muszą zapłacić za spokój ulicy. Popatrzyli na siebie i rozumieli się bez słów. Znali się tak długo, że doskonale odczytywali swoje polityczne intencje. Nazajutrz – 5 marca 2012, Dmitrij rozpoczął procedurę zwalniania najbardziej znanego więźnia łagru XXI wieku - Michaiła Ch. 

CDN…

wtorek, 11 października 2011

10 października



Obudził go odgłos z kuchni. Dźwięk zmywanych talerzy przemierzał wszystkie najczulsze zakamarki jego ciała i tam gdzie mógł, sprawiał ból. Dziękował niebiosom, że ominął żołądek. Nauczony  doświadczeniem, odwlekał moment otwarcia powiek. Słusznie stwierdził, że oślepiające słońce i porozrzucane po pokoju pamiątki wczorajszego wieczoru nie są mu teraz potrzebne. Próbował za to otworzyć zaschnięte usta i odkleić od podniebienia wołający o krople wody język. Walka z samym sobą jaką stoczył, żeby tego dokonać sprawiła, że poczuł w czaszce falę rosnącego ciśnienia. Wybuchy w kolejnych dzielnicach nabrzmiałej głowy stawały się nie do zniesienia. Mimo tego, wiedział, że od teraz będzie tylko gorzej. Kiedy pulsująca na skroniach żyła osiągnęła punkt krytyczny, wydał z siebie ciche i obolałe – ja pierdole!    

By nie pobudzać nadto żołądka, zgarbiony zawędrował do łazienki i tam skołowany przypominał sobie wczorajsze wydarzenia. Stał pod prysznicem prawie kwadrans. Lodowatą wodą starał się zmyć kaca i uczucie euforii. Gdy zamykał oczy, widział salę pełną partyjnych kolegów i wielki telebim, który punktualnie o 21 wyświetlił wyniki wyborów. Kolejne słupki pojawiały się jak uderzenie pioruna. Najważniejsze były jednak dwa pierwsze. Gdy obok mniejszego z nich rozbłysło logo partii, jego brukselskie mieszkanie wypełniły okrzyki zwycięstwa, huk otwieranego szampana i gesty triumfu. Chwilę radości przerwał mu jednak dzwonek nowego Iphona. I choć wiedział, że rozmowa będzie poważna, to ilość wypitego alkoholu i wesoło rozbrzmiewająca melodia sprawiły, że z trudem tłumił śmiech. Tymczasem, smutny głos po drugiej stronie cedził przez zęby - Zbyszku, Prezes cię wzywa…   

Gromkie zwyciężymy rozlegające się z telewizorów rozmieszczonych w hali przylotów warszawskiego Okęcia towarzyszyło podróżnym w ich pierwszym powyborczym dniu. Serwisy informacyjne do znudzenia pokazywały zatroskany sztab partii opozycyjnej, który poza sztucznym uśmiechem i okrzykami poparcia już nic nie mógł zrobić. Z całą pewnością nie mógł zawrócić krążącego nad miastem Boeinga 747 niemieckich linii lotniczych Lufthansa, na pokładzie którego szczupła stewardesa informowała pasażerów o temperaturze w stolicy. Kapitan łagodnie osadził maszynę na pasie startowym i dopiero wtedy Zbyszek poczuł ulgę. Szklanka podwójnie palonego Jacka Danielsa sprawiła, że poranny kac minął bezpowrotnie a uczucie zmęczenia ustąpiło ekscytacji. Z zatłoczonego lotniska pojechał prosto na Nowogrodzką. Do kwatery głównej. Miejsca, które od dłuższego czasu konsekwentnie omijał. Do dziś!

Korytarze przemierzał w milczeniu. Przypominał sobie jak po raz ostatni szedł obok partyjnej kawiarni. Całując ręce pani Steni i odbierając od niej pożegnalnego pączka obiecał, że wróci. I oto jest. Drzwi do gabinetu otworzył ostrożnie. Prezes nie lubił nerwowych ruchów. Brał to za oznakę słabości. Zajął miejsce w fotelu naprzeciw wielkiego biurka. Patrzył rozmówcy w oczy. Pierwszy raz czuł, że budzi respekt. Przez większość czasu tłumaczył się ze swoich wyborczych zagrań, co miało sprawiać wrażenie politycznej zależności. Tak naprawdę cały czas trwało badanie. Obaj wiedzieli, że szóstej porażki z rzędu nie wytrzyma żadne wojsko. Zwłaszcza takie, które już raz władzę smakowało i do dzisiaj żałuje, że przedwcześnie ją oddało. Czuli, że tak uprawiana polityka się nie sprawdza. Wiele można było Prezesowi zarzucić, ale nie polityczną głupotę. Tym razem jednak nie miał argumentów, by zrugać nieposłusznego generała. Skinieniem głowy dał znak, że rozmowa dobiega końca. Uścisk dłoni symbolizował sztuczny pakt o nieagresji, który w niedalekiej przyszłości miał być zerwany…

Wychodząc, zawiesił wzrok na lekko startej tablicy z napisem Prawo i Sprawiedliwość Pomyślał o tym samym, co jego rozmówca – czas zebrać wojsko… 


czwartek, 22 września 2011

Diabli nadali!



Głośne uff rozległo się ostatnio w moich myślach. I to dwukrotnie. Pierwsze uff pojawiło się po zdanym egzaminie. Fakt ten sprawia, że jestem po jasnej stronie mocy, a nadmiar wolnego czasu mogę obrócić w regularnie pojawiające się posty. Drugie uff brzmiało bardziej jak uff, nareszcie i stanowiło reakcję na serię artykułów w popularnym tygodniku na W. Przy okazji podzielę się spostrzeżeniem, że w kwestii jakości dziennikarstwa, ten popularny tygodnik na W zostaje daleko w tyle za innym popularnym tygodnikiem na P, który czytam regularnie. A uff dlatego, że po lekturze widzę nareszcie gwiazdę kampanii wyborczej. Lepiej późno niż wcale. Przecież jakaś gwiazda świecić musi. Głównie dla polityków, którzy o gospodarce i polityce międzynarodowej nie mają bladego pojęcia. Mogą więc wskoczyć na temat zastępczy i do woli go ujeżdżać. Kiedyś status gwiazdy nosił dziadek Tuska z Wehrmachtu, agent Tomek i filipiński wirus. Bałem się, że teraz będziemy zmuszeni zadowolić się płaczącymi córkami Napieralskiego, wiejskimi burakami posła Hofmana, albo, co gorsze – spotem Palikota. Na szczęście końcówka sezonu wyborczego stoi pod znakiem mocy nadprzyrodzonych. Wręcz diabelskich.  

W zasadzie sprawa wydaje się jasna. Telewizja publiczna ma nowego jurora w programie muzycznym. Faceta, który podarł Biblię, przybija piątkę szatanowi i nie lubi katolików. Pal licho, czy to obraża uczucia religijne, czy nie. Moich nie. Może dlatego, że dla mnie jest tylko gościem, który swego czasu pozował do zdjęć z Dodą i wygrał z ciężką chorobą. Celebryta jak każdy inny. W prowokujący sposób buduje swój wizerunek na scenie. Kwestię bluźnierczego zachowania Nergala pozostawiam Radzie Etyki Mediów i uczuciom każdego z nas. Za dużo mam własnych grzechów na głowie, by przejmować się nergalowymi. Nie chcesz – nie oglądaj. Nie pozwól też swojemu dziecku. Zanim jednak z pianą na ustach rzucisz się na kineskop, posłuchaj co ten satanista ma do powiedzenia w kwestii muzyki. A po ilości sprzedanych płyt i międzynarodowej renomie wnioskuję, że coś ma. Na wizji traci kontakt z diabłem i zajmuje się tym co do niego należy - ocenianiem uczestników. Widocznie wie, co, gdzie i komu wolno.

Tymczasem, spontanicznie uformowane komando ostatnich prawdziwych katolików, bardzo szybko zaczęło walkę w obronie misyjności telewizji. Voice of Poland z udziałem wokalisty, który przez niezawisły sąd został uznany niewinnym obrazy uczuć religijnych jest zagrożeniem wartości katolickich, ale już program znanego podróżnika, który mówi, że gejów trzeba tępić nikomu nie przeszkadza. Nie przeszkadzało też pewnej posłance związanej z toruńską rozgłośnią że jej właściciel, delikatnie mówiąc nie lubi Żydów, a prezydentową nazywa czarownicą i każe poddać eutanazji. To było dawno. Teraz w sprawie Nergala posłanka krzyczy najgłośniej i składa wniosek za wnioskiem. Jak widać wszystko jest względne. Nawet katolickie wartości. Zwłaszcza w czasie wyborów.

Życie gwiazdy kampanii wyborczej do łatwych nie należy.  Musi gorszyć, śmieszyć lub po prostu być. Musi też, albo przede wszystkim, inspirować. Nergal wszystkie funkcje wypełnia znakomicie. Posłów PiS zainspirował tak bardzo, że napisali projekt nowelizujący ustawę o KRRiTV. Zgodnie z założeniem, jeśli 10 tysięcy płacących abonament albo zgodnie z prawem z niego zwolnionych podpisze się pod wnioskiem o zmianę formuły programowej albo elementu programu to KRRiTV w ciągu 2 tygodni będzie musiała zająć stanowisko. Gdyby wniosek podpisało 50 tysięcy automatycznie zniknąłby z anteny. 50 tysięcy? Próg imponujący. Oczami wyobraźni już widzę moherową armię zwolnionych przez prawo z płacenia abonamentu 70 – latków, którzy ustawiają się w kolejce obok kościoła lub ulubionego supermarketu by swoim podpisem uśmiercić diabelskie audycje. Proponuję zacząć od Roberta Janowskiego i jego Jaka to melodia? Wszak rozwodnik to i rozpustnik pierwszej wody. Dziurę po nim wypchamy dodatkową transmisją mszy z Watykanu i serialem o siostrze Faustynie. Zamiast nudnego Tour de Pologne przeprowadzimy bezpośrednią relację z corocznej, dwutygodniowej pielgrzymki na Jasną Górę. W roli komentatora - Jan Pospieszalski. Nie widzę też przeszkód, by główne wydanie Wiadomości prowadziły prezenterki w habicie. Unikniemy w ten sposób zbyt dużych dekoltów i krótkich spódnic. Przydałaby się również seria programów publicystycznych – Dlaczego homoseksualizm to choroba, a chorych trzeba izolować? lub Dlaczego nie warto rozmawiać o pedofilii wśród księży?

Na szczęście niepisany kontrakt na bycie gwiazdą obowiązuje do 9 października. Skończą się pomysły na ratowanie misyjnej telewizji i wyścig po głowę Nergala. Słychać będzie tylko głośne uff!  

środa, 7 września 2011

Zasłyszane w przychodni



Gazetka, co? O, widzę – darmowa. Student pewnie? Od razu poznałem. Ja to panie kochany mam nosa do ludzi. Przykładowo, nie dalej jak tydzień temu, mówię mojej – Widzisz tę blondynę z TVN –u? Jakaś taka wychudzona. Pewnie mąż nie tego…No i co? Patrz Pan! Na pierwszej stronie piszą. Skrzynecka się rozwodzi! Dzisiaj kupiłem. W sklepie byłem i myślę – będę czekał, bo zawsze czekam, to przynajmniej zdjęcia pooglądam. Bo ja, powiem Panu szczerze, to rzadko czytam. Z tych bardziej znanych tytułów, to czasem Fakt lubię sobie przejrzeć. Jak teraz przykładowo. Ale żeby regularnie kupować to nie. Nudzę się zwyczajnie. Ale czasami jak dołożą do pieca, to od mojej wezmę. Z ciekawości. Ona to ma bzika. Wszystko wie. Kto? Z kim? Po co? Na poczcie pracuje, to te ze zwrotów czyta. Potem przyłazi Panie i z tą spod dwójki zaczyna. Nie kłamię. Wczoraj, to chyba ze 2 godziny w kuchni były. I jeszcze pretensje, że telewizor za głośno.

Widzisz Pan tę w sandałach? Ja wścibski nie jestem, ale jej ciągle coś dolega. Przyłazi tu jakby domu nie miała. I jeszcze ten pies. Przywiąże go do ławki przed wejściem i ujada. Pies. Nie ona. Mieszka nad nami. W domu to samo. Panie, zawsze wiemy kiedy do kościoła wychodzi. Zostawia go w kuchni, a ten zaczyna, gdy moja kotlety tłucze. I niczym go nie uciszysz. A spróbuj starej uwagę zwrócić. Uuuu, Panie. Jak wiązanką zarzuci, to widać, że drugą młodość przeżywa. Nawet dzień dobry nie powie, gdy wejdzie. Siądzie, dupę rozłoży prawie na dwóch krzesłach i zadowolona. A ludzie tu z prawdziwymi problemami przychodzą. Mnie to na ten przykład już drugi miesiąc kaszel trzyma. A doktor na to – mniej palić! Powiedział co wiedział… Kretyn!

Szczerze jeszcze Panu powiem, Panie kochany, że takich młodych to nie powinni tu zatrudniać. Bo co on wie? Teraz ci studenci to imprezy w głowie mają. W klatce obok mieszkają tacy. Matka z ojcem żyły sobie wypruwają, a taki jeden z drugim tylko piwsko i Internety. Ja to się czasem zastanawiam - ile można tak żyć? Czasami w sobotę widzę jak śmieci wynoszą. Same kartony po pizzy. Ale nie to, że jeden czy dwa. Dziesięć Panie! A tydzień siedem dni ma tylko. To ja się pytam - jak to możliwe? Pan też nie wie, bo Pan na porządnego wyglądasz. A że tak dyskretnie zapytam – do kościoła Pan chodzi? Pan wie przecież, że ja wścibski nie jestem. Pytam, bo tamtych to nigdy nie spotkałem. Zresztą, ja to się wcale nie dziwię. Jak się życie w nocy prowadzi, to rano do kościoła nie po drodze.

Jak już tak o tych drogach mnie naszło, to powiem Panu, że gdy się patrzy na to, co się w naszym rządzie dzieje, to kurwicy można dostać. No tak. Kurwicy. Niech Pan takich oczu nie robi. Ogólnie to ja spokojny jestem, ale na łobuzów patrzeć nie mogę. W tym kraju nigdy dobrze nie było, ale najmniej teraz. Żeby daleko nie szukać. Tutaj patrz Pan! Kogo Pan widzisz? Jak to nikogo? To proszę Pana, minister zdrowia jest. Ta, co szpitale chce sprzedawać. I pisze – Wygodna pani minister wybrała się na zakupy. Wożona rządowym BMW szybko załatwiła swoje sprawy i przez nikogo niezauważona wróciła do gabinetu. Ona sobie jeździ, a my tutaj siedzimy. Pan pierwszy raz? Też przez to przechodziłem. Podstawowa zasada - unikać tej ciemnej. Zołza i tyle. Nigdy nie ma czasu. A cyckami świecić na piętrze to może.  Mówię Panu – gdybym ja taką w domu miał, to z miejsca sznura bym szukał. No co Pan? Ja sadysta żaden nie jestem. Wieszałbym się! Mało to w telewizorze gadają? Ostatnio jakiś na wyspie całą rodzinę zabił. Na pewno przez babę! Ja się na ludziach znam…

O, patrz Pan! Mój numerek. To wchodzę, bo mi ta gruba zaraz wejdzie przed nosem. Niech męża lepiej pilnuje, bo różne słuchy chodzą. Zdrówka szanownemu studentowi życzę. Zdrówka. I z Bogiem! 

sobota, 3 września 2011

Patriotyzm w namiocie


Aż dziw bierze, jakie człowiek może mieć skojarzenia. Potrafi do jednego garnka wsadzić polskie powstania narodowe, wojny, wartości dzisiejszej młodzieży i Przystanek Woodstock. Zamieszać i wyciągnąć prawicowy bigos. Mało smaczny zresztą. Tak zrobił jeden Bloger, na którego tekst natknąłem się przypadkiem, nomen omen 1 września. Szanowny Pan osądził na swoich włościach Marka Kondrata, rozstrzelał go swoimi martyrologicznymi argumentami, a ciało woził po zakątkach polskiej historii. (tu przeczytasz tekst)

Wszystko to miało być karą za wypowiedź, której udzielił w zeszłym roku (dla jasności – tekst też pochodzi z zeszłego roku) na Woodstocku w ramach Akademii Sztuk Przepięknych. Powiedział, że Polska nie jest najważniejsza Najważniejsze jest życie. To, żeby być z niego zadowolonym. Niekoniecznie szczęśliwym. A jeśli wy będziecie zadowoleni, ojczyźnie też to będzie się opłacać. Powiedział też wiele innych zdań, które wyjaśniały sens tych słów. Wiem, bo byłem. Słyszałem. I nawet biłem brawo. Szanowny Pan Bloger pewnie nie był. A nawet jeśli był, to poruszony wypowiedzią zapamiętał tylko pierwsze cytowane zdanie. Okopał się za nim wygodnie i stawiał tezy. Tyleż dziwne, co niesprawiedliwe.

Teza pierwsza: Gdyby tak myśleli Polacy to nie byłoby Polski.

Owszem. Gdyby tak myśleli, to nie byłoby jej. Ale co ma piernik do wiatraka? Wszak czasy okupacji, wojen i zbrojnych powstań minęły już dawno i najwyższa pora zacząć odnajdywać się w nowej rzeczywistości. Jesteśmy częścią zjednoczonej Europy i mamy ten przywilej, że nie musimy się tym martwić. Chwała poległym, ale nasze szczęście, że nikt nie każe wybierać – życie, czy śmierć?. Oni też by takich czasów chcieli. O to przecież walczyli. Kondrat nikogo więc nie opluł. Zaproponował swoje spojrzenie na patriotyzm. W innych czasach. Wyjeżdżajmy. Kształćmy się. Zbierajmy doświadczenia. Potem szczęśliwi wracajmy. Z korzyścią dla wszystkich.

Teza druga: Tak wygląda  współczesny patriotyzm, który serwuje się młodzieży. Wpisuje się w hasło owsiaka  “róbta co chceta” (pisownia oryginalna).

Problem w tym, że patriotyzm, jaki serwuje się młodzieży przybiera karykaturalne formy. Zamiast w szkole i domu, wita młodego człowieka na ulicy i w mediach. Niedługo skończę studia i na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje w szkolnej karierze, gdy uczestniczyłem w pouczających debatach i miałem szansę zastanowić się nad sensem słowa patriota. Z lubością wpajano mi regułki i kazano na pamięć uczyć nazwisk narodowych bohaterów. Dobre. Ale za mało. Przynajmniej dla młodzieży, która szkołę w tej formie postrzega jako relikt przeszłości. I wcale się nie dziwię.

Polska nie jest najważniejsza nie wzięło się znikąd. To zaprzeczenie hasła wyborczego pewnego Pana. Bunt przeciwko stawianiu pod pręgierzem wyboru, że albo ktoś jest patriotą, albo nie. Bunt przeciwko marszom z pochodnią. Przeciwko dzieleniu na tych z ZOMO i całą resztę. Patriotyzm to pojęcie intymne i każdy musi sam je sobie zdefiniować. Może przeczytać o nim w książce i postawić na półeczce wiedzy obok Kościuszki i Żołnierzy Wyklętych. Może też w towarzystwie tysięcy takich jak on posłuchać jak inni to widzą. Zadać trudne i niewygodne pytania. Skomponować własny tok myślenia. Z takiego założenia wychodzi Jurek Owsiak. Nie prowadzi żadnego pochodu. Róbta, co chceta w tym przypadku znaczy myślta, jak chceta. Warto pamiętać, że zaprasza tam ludzi, którzy mają coś do powiedzenia. Porywają tłum swoim wolnym od uprzedzeń myśleniem i otwartością. Niczego nie szufladkują. Polecam przejrzeć listę gości i zobaczyć jak różne środowiska reprezentują. Mnie takie spotkania dały więcej, niż poprawne politycznie szkolne lekcje patriotyzmu.

Teza trzecia: Napluł w twarz naszym bohaterskim uczestnikom wszystkich powstań narodowych. Opluł wszystkie „ORLĘTA LWOWSKIE”(ciekawi mnie ilu z uczestników impry  owsiaka tarzających się w błocie, wie kim  były „Orlęta Lwowskie”). (pisownia oryginalna)

Nie wiem ilu. Wiem natomiast co innego. Na tym samym festiwalu, w tym samym namiocie spotkali się z Jerzym Buzkiem. Na pytanie z tłumu czy jest Żydem, zareagowali chórem – WSZYSCY JESTEŚMY ŻYDAMI! Ale to nic. Słabi z nich patrioci, bo tarzają się w błocie.

Szanowny Panie Blogerze,


Polecam również w ramach nauki młodzieży stosować zasady polskiej pisowni i pamiętać, że nazwiska piszemy z wielkiej litery. Wyrażają szacunek do drugiej osoby. Szacunek cechujący również patriotów.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Lustro wspomnień


Sierpień 2011. Warszawska kamienica. Pokój na trzecim piętrze. W lustrze widać zgarbioną postać. Powoli prasuje koszule. W powietrzu czuć zapach wody kolońskiej. Od lat tej samej. Marysia ją uwielbiała. Zawsze podchodziła i gładziła go po twarzy. Uspokajała. Wiedziała jak bardzo się denerwuje. Byli tam razem, ale tego dnia Janek sam chodził na cmentarz. Nie mogła na to patrzeć. Przed wyjściem pomagała mu opanować oddech. Nuciła cicho piosenkę, która towarzyszyła im od zawsze. Nawet w tamtym przeklętym miejscu. Taką ładną. O jagodach w lesie. Dwa lata temu odeszła. Mówił, żeby zaufała lekarzom, ale ona wiedziała lepiej. Nic nie mógł zrobić. Tamtego wieczora długo jeszcze stał i patrzył na nią. Nawet nie był zły. Nigdy się na nią nie gniewał…
            Skończył prasować. Stał teraz w odświętnym garniturze przed wielkim lustrem. Poprawił kapelusz, chwycił laskę i wyjrzał przez okno. Taksówkę zamawiał zawszę tą samą. Tym razem była na czas. Kierowca dobrze znał trasę. Kościół, kwiaciarnia, Powązki. Tak co roku. Zawsze 15 sierpnia. Zaraz wyjdzie na zewnątrz i zobaczy te tłumy. Będą szli oglądać defiladę. Pan Jan wojska nie lubi. Nie lubi też tłumów. Źle mu się kojarzą. On ma swoją, bolesną rocznicę. 71 lat temu żadnego Cudu nad Wisłą nie było. Nie było śmiechu i radosnych salw. Była wojna. Był też pierwszy transport warszawskich więźniów do obozu w Auschwitz. A w nim 13- letni wtedy Janek.
            Pamięta wszystko ze szczegółami. Obudził się, gdy było już jasno a pociąg gwałtownie hamował. W tym wagonie był najmłodszy. Marysia była rok starsza. Zgarnęli ich z podwórka, bo nie potrafili przeżegnać się po katolicku. Nie rozumiał dlaczego. Dzisiaj rozumie niewiele więcej. Nagle drzwi się otworzyły i usłyszał niemieckie komendy. Robił to co wszyscy. Szedł trochę po omacku. Cały czas pilnował Marysi. Tylko ona mu została. Tłum się wysypywał. Gdy ostatni wagon stanął w dwuszeregu, wysoki facet zaczął liczyć. Do pomocy miał trzech blondynów z psami. Sprawnie im to poszło. Gdy minęli ostatnią dwójkę, krzyknęli coś do stojących przy baraku. 1666! Tylu nas jest. – przetłumaczył ktoś z tyłu. Wtedy myślał, że to dużo. Nie mógł wiedzieć, że będą następni. I, że są już inni. Dostali numery. Każdy swój. Od tej pory to była jego godność. Dla nich wart był tyle, ile mógł wypracować. Nie wiedział co teraz będzie. Nie myślał o tym. W pamięci miał tylko słowa pewnej kobiety z wagonu, która tuliła się do męża. Utrzymać się przy życiu. Za wszelką cenę utrzymać się przy życiu! I Marysię. Miał tylko 13 lat, ale już wiedział, że bez niej sobie nie poradzi. I miał rację. Nie umie policzyć ile razy ratowali sobie życie. Szli główną ulicą. Teraz już tylko sami mężczyźni. Jeden z nich głośno się modlił. Do swojego Boga. Tylko gdzie ten Bóg wtedy był? Nie wiedział. Ale na pewno nie tam gdzie brama z napisem Arbeit Macht Frei…
            Stoi przed tym samym lustrem. W tym samym kapeluszu. Taki dzień sprawiał jednak, że po powrocie nie widział zmarszczek. Widział tego samego Janka, który wtedy wytoczył się z pociągu. Obok niego Marysia. Do dziś żałuje ostatnich słów które do niej powiedział. Marysiu, o jakich polskich obozach śmierci oni mówią?

piątek, 12 sierpnia 2011

O tych znad Wisły. Suplement.


Marzec 2006. Warszawa. Siedzi wysoko. Wyżej się nie da. W końcu to on prowadzi obrady. Ręką gładzi blat. Spogląda na buty. Nowe. Firmy nie pamięta. Nigdy nie uczył się włoskiego. Szkoły w ogóle mało go interesowały. Znał się za to na krowach i świniach. I na ludziach. Wiedział jak z nimi rozmawiać. Widział co chcą usłyszeć. Więc mówił. Czasami krzyczał. Jak wtedy na torach, gdy rozsypali zboże. Nigdy nie sądził, że kupi naród jednym hasłem – Balcerowicz musi odejść! Trzy proste słowa uwiodły 10 % wyborców, wprowadziły do Sejmu wesołą gromadkę politycznych oszołomów, a jemu dały przywileje i marszałkowską laskę. Niedługo dostanie kolejny prezent. Złotą tabliczkę z napisem – Andrzej Lepper. Wicepremier. Nie będzie wiedział, że to początek końca. Nie tylko politycznego…
Tymczasem spełnia się jego marzenie. Sala milknie. Z miejsca na końcu wstaje Leszek. Niepozorny facet w okularach. Matematykę ma w małym palcu, więc wie, że jego wystąpienie to farsa. I tak go przegłosują. Idzie dumnie. Choć jego nazwiskiem wytarto już niejedną polityczną gębę, to tym razem się nie przejmuje. Nie patrzy do góry. Unika tego wzroku. Andrzej już na niego czeka. Patrzy z uśmiechem. Niecierpliwi się. Aż podskakuje na fotelu. Jemu nie chodzi o żadną komisję. I tak Trybunał wyśle ją do diabła. Chodzi o niego. Tego w okularach. Już dawno obiecał, że go rozliczy. Teraz ma swoją szansę. Jeszcze kilka zdań, z których nie zrozumie za wiele i wreszcie zagłosują. Rzeczywiście. Leszek zaczyna. Mówi coś o inflacji, budżecie i polityce monetarnej. Andrzej ziewa. Leszek skacze ze stopy procentowej do kursu walut. Andrzej ziewa po raz drugi. Patrzy na salę. Niektórzy ostentacyjnie wychodzą. Nie chcą być bohaterami tej sceny. Symbolicznej zresztą. Bo oto zaszczuty prezes banku centralnego tłumaczy się przed zgrają niedomagających intelektualnie. I robi to nie dla demokracji. Robi to dla osobistej satysfakcji tego na górze i jemu podobnych.
Wreszcie kończy. Nie oczekuje podziękowań. I słusznie. Nie będzie ich. Schodzi. Nie zdążył jeszcze wrócić na miejsce, a za plecami słyszy, że głosują. Udało się. Mają komisję śledczą. Dopiero teraz podnosi głowę. Patrzą na siebie z nienawiścią. Przez chwilę chciał pokazać gest, który profesorom nie przystoi. W porę odpuścił. Nie warto. Zresztą już nie było komu. Andrzej tonął w objęciach tej od Anana Kofana. Były kwiaty i gromkie sto lat. Leszek uśmiechnął się z politowaniem. Jego tyłek przecież i tak jest kryty. Poprawił krawat i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach odwrócił się ostatni raz. Spojrzał na jednego z bliźniaków. Akurat konsultował coś ze Zbigniewem. Spojrzał i zrozumiał. Właśnie wykorzystali Andrzeja po raz pierwszy…

Był też drugi i trzeci raz. Była seksafera i odwiedziny chłopaków z CBA. Jakieś lewe grunty, kredyty i widmo odsiadki. Skończył się popyt na tani populizm, więc i wyborców jakby mniej. Leszka też już nie było. Nie miał kto odejść. Został Andrzej sam. Ze swoją ambicją i pętlą na szyi…