wtorek, 11 października 2011

10 października



Obudził go odgłos z kuchni. Dźwięk zmywanych talerzy przemierzał wszystkie najczulsze zakamarki jego ciała i tam gdzie mógł, sprawiał ból. Dziękował niebiosom, że ominął żołądek. Nauczony  doświadczeniem, odwlekał moment otwarcia powiek. Słusznie stwierdził, że oślepiające słońce i porozrzucane po pokoju pamiątki wczorajszego wieczoru nie są mu teraz potrzebne. Próbował za to otworzyć zaschnięte usta i odkleić od podniebienia wołający o krople wody język. Walka z samym sobą jaką stoczył, żeby tego dokonać sprawiła, że poczuł w czaszce falę rosnącego ciśnienia. Wybuchy w kolejnych dzielnicach nabrzmiałej głowy stawały się nie do zniesienia. Mimo tego, wiedział, że od teraz będzie tylko gorzej. Kiedy pulsująca na skroniach żyła osiągnęła punkt krytyczny, wydał z siebie ciche i obolałe – ja pierdole!    

By nie pobudzać nadto żołądka, zgarbiony zawędrował do łazienki i tam skołowany przypominał sobie wczorajsze wydarzenia. Stał pod prysznicem prawie kwadrans. Lodowatą wodą starał się zmyć kaca i uczucie euforii. Gdy zamykał oczy, widział salę pełną partyjnych kolegów i wielki telebim, który punktualnie o 21 wyświetlił wyniki wyborów. Kolejne słupki pojawiały się jak uderzenie pioruna. Najważniejsze były jednak dwa pierwsze. Gdy obok mniejszego z nich rozbłysło logo partii, jego brukselskie mieszkanie wypełniły okrzyki zwycięstwa, huk otwieranego szampana i gesty triumfu. Chwilę radości przerwał mu jednak dzwonek nowego Iphona. I choć wiedział, że rozmowa będzie poważna, to ilość wypitego alkoholu i wesoło rozbrzmiewająca melodia sprawiły, że z trudem tłumił śmiech. Tymczasem, smutny głos po drugiej stronie cedził przez zęby - Zbyszku, Prezes cię wzywa…   

Gromkie zwyciężymy rozlegające się z telewizorów rozmieszczonych w hali przylotów warszawskiego Okęcia towarzyszyło podróżnym w ich pierwszym powyborczym dniu. Serwisy informacyjne do znudzenia pokazywały zatroskany sztab partii opozycyjnej, który poza sztucznym uśmiechem i okrzykami poparcia już nic nie mógł zrobić. Z całą pewnością nie mógł zawrócić krążącego nad miastem Boeinga 747 niemieckich linii lotniczych Lufthansa, na pokładzie którego szczupła stewardesa informowała pasażerów o temperaturze w stolicy. Kapitan łagodnie osadził maszynę na pasie startowym i dopiero wtedy Zbyszek poczuł ulgę. Szklanka podwójnie palonego Jacka Danielsa sprawiła, że poranny kac minął bezpowrotnie a uczucie zmęczenia ustąpiło ekscytacji. Z zatłoczonego lotniska pojechał prosto na Nowogrodzką. Do kwatery głównej. Miejsca, które od dłuższego czasu konsekwentnie omijał. Do dziś!

Korytarze przemierzał w milczeniu. Przypominał sobie jak po raz ostatni szedł obok partyjnej kawiarni. Całując ręce pani Steni i odbierając od niej pożegnalnego pączka obiecał, że wróci. I oto jest. Drzwi do gabinetu otworzył ostrożnie. Prezes nie lubił nerwowych ruchów. Brał to za oznakę słabości. Zajął miejsce w fotelu naprzeciw wielkiego biurka. Patrzył rozmówcy w oczy. Pierwszy raz czuł, że budzi respekt. Przez większość czasu tłumaczył się ze swoich wyborczych zagrań, co miało sprawiać wrażenie politycznej zależności. Tak naprawdę cały czas trwało badanie. Obaj wiedzieli, że szóstej porażki z rzędu nie wytrzyma żadne wojsko. Zwłaszcza takie, które już raz władzę smakowało i do dzisiaj żałuje, że przedwcześnie ją oddało. Czuli, że tak uprawiana polityka się nie sprawdza. Wiele można było Prezesowi zarzucić, ale nie polityczną głupotę. Tym razem jednak nie miał argumentów, by zrugać nieposłusznego generała. Skinieniem głowy dał znak, że rozmowa dobiega końca. Uścisk dłoni symbolizował sztuczny pakt o nieagresji, który w niedalekiej przyszłości miał być zerwany…

Wychodząc, zawiesił wzrok na lekko startej tablicy z napisem Prawo i Sprawiedliwość Pomyślał o tym samym, co jego rozmówca – czas zebrać wojsko…