poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Lustro wspomnień


Sierpień 2011. Warszawska kamienica. Pokój na trzecim piętrze. W lustrze widać zgarbioną postać. Powoli prasuje koszule. W powietrzu czuć zapach wody kolońskiej. Od lat tej samej. Marysia ją uwielbiała. Zawsze podchodziła i gładziła go po twarzy. Uspokajała. Wiedziała jak bardzo się denerwuje. Byli tam razem, ale tego dnia Janek sam chodził na cmentarz. Nie mogła na to patrzeć. Przed wyjściem pomagała mu opanować oddech. Nuciła cicho piosenkę, która towarzyszyła im od zawsze. Nawet w tamtym przeklętym miejscu. Taką ładną. O jagodach w lesie. Dwa lata temu odeszła. Mówił, żeby zaufała lekarzom, ale ona wiedziała lepiej. Nic nie mógł zrobić. Tamtego wieczora długo jeszcze stał i patrzył na nią. Nawet nie był zły. Nigdy się na nią nie gniewał…
            Skończył prasować. Stał teraz w odświętnym garniturze przed wielkim lustrem. Poprawił kapelusz, chwycił laskę i wyjrzał przez okno. Taksówkę zamawiał zawszę tą samą. Tym razem była na czas. Kierowca dobrze znał trasę. Kościół, kwiaciarnia, Powązki. Tak co roku. Zawsze 15 sierpnia. Zaraz wyjdzie na zewnątrz i zobaczy te tłumy. Będą szli oglądać defiladę. Pan Jan wojska nie lubi. Nie lubi też tłumów. Źle mu się kojarzą. On ma swoją, bolesną rocznicę. 71 lat temu żadnego Cudu nad Wisłą nie było. Nie było śmiechu i radosnych salw. Była wojna. Był też pierwszy transport warszawskich więźniów do obozu w Auschwitz. A w nim 13- letni wtedy Janek.
            Pamięta wszystko ze szczegółami. Obudził się, gdy było już jasno a pociąg gwałtownie hamował. W tym wagonie był najmłodszy. Marysia była rok starsza. Zgarnęli ich z podwórka, bo nie potrafili przeżegnać się po katolicku. Nie rozumiał dlaczego. Dzisiaj rozumie niewiele więcej. Nagle drzwi się otworzyły i usłyszał niemieckie komendy. Robił to co wszyscy. Szedł trochę po omacku. Cały czas pilnował Marysi. Tylko ona mu została. Tłum się wysypywał. Gdy ostatni wagon stanął w dwuszeregu, wysoki facet zaczął liczyć. Do pomocy miał trzech blondynów z psami. Sprawnie im to poszło. Gdy minęli ostatnią dwójkę, krzyknęli coś do stojących przy baraku. 1666! Tylu nas jest. – przetłumaczył ktoś z tyłu. Wtedy myślał, że to dużo. Nie mógł wiedzieć, że będą następni. I, że są już inni. Dostali numery. Każdy swój. Od tej pory to była jego godność. Dla nich wart był tyle, ile mógł wypracować. Nie wiedział co teraz będzie. Nie myślał o tym. W pamięci miał tylko słowa pewnej kobiety z wagonu, która tuliła się do męża. Utrzymać się przy życiu. Za wszelką cenę utrzymać się przy życiu! I Marysię. Miał tylko 13 lat, ale już wiedział, że bez niej sobie nie poradzi. I miał rację. Nie umie policzyć ile razy ratowali sobie życie. Szli główną ulicą. Teraz już tylko sami mężczyźni. Jeden z nich głośno się modlił. Do swojego Boga. Tylko gdzie ten Bóg wtedy był? Nie wiedział. Ale na pewno nie tam gdzie brama z napisem Arbeit Macht Frei…
            Stoi przed tym samym lustrem. W tym samym kapeluszu. Taki dzień sprawiał jednak, że po powrocie nie widział zmarszczek. Widział tego samego Janka, który wtedy wytoczył się z pociągu. Obok niego Marysia. Do dziś żałuje ostatnich słów które do niej powiedział. Marysiu, o jakich polskich obozach śmierci oni mówią?

piątek, 12 sierpnia 2011

O tych znad Wisły. Suplement.


Marzec 2006. Warszawa. Siedzi wysoko. Wyżej się nie da. W końcu to on prowadzi obrady. Ręką gładzi blat. Spogląda na buty. Nowe. Firmy nie pamięta. Nigdy nie uczył się włoskiego. Szkoły w ogóle mało go interesowały. Znał się za to na krowach i świniach. I na ludziach. Wiedział jak z nimi rozmawiać. Widział co chcą usłyszeć. Więc mówił. Czasami krzyczał. Jak wtedy na torach, gdy rozsypali zboże. Nigdy nie sądził, że kupi naród jednym hasłem – Balcerowicz musi odejść! Trzy proste słowa uwiodły 10 % wyborców, wprowadziły do Sejmu wesołą gromadkę politycznych oszołomów, a jemu dały przywileje i marszałkowską laskę. Niedługo dostanie kolejny prezent. Złotą tabliczkę z napisem – Andrzej Lepper. Wicepremier. Nie będzie wiedział, że to początek końca. Nie tylko politycznego…
Tymczasem spełnia się jego marzenie. Sala milknie. Z miejsca na końcu wstaje Leszek. Niepozorny facet w okularach. Matematykę ma w małym palcu, więc wie, że jego wystąpienie to farsa. I tak go przegłosują. Idzie dumnie. Choć jego nazwiskiem wytarto już niejedną polityczną gębę, to tym razem się nie przejmuje. Nie patrzy do góry. Unika tego wzroku. Andrzej już na niego czeka. Patrzy z uśmiechem. Niecierpliwi się. Aż podskakuje na fotelu. Jemu nie chodzi o żadną komisję. I tak Trybunał wyśle ją do diabła. Chodzi o niego. Tego w okularach. Już dawno obiecał, że go rozliczy. Teraz ma swoją szansę. Jeszcze kilka zdań, z których nie zrozumie za wiele i wreszcie zagłosują. Rzeczywiście. Leszek zaczyna. Mówi coś o inflacji, budżecie i polityce monetarnej. Andrzej ziewa. Leszek skacze ze stopy procentowej do kursu walut. Andrzej ziewa po raz drugi. Patrzy na salę. Niektórzy ostentacyjnie wychodzą. Nie chcą być bohaterami tej sceny. Symbolicznej zresztą. Bo oto zaszczuty prezes banku centralnego tłumaczy się przed zgrają niedomagających intelektualnie. I robi to nie dla demokracji. Robi to dla osobistej satysfakcji tego na górze i jemu podobnych.
Wreszcie kończy. Nie oczekuje podziękowań. I słusznie. Nie będzie ich. Schodzi. Nie zdążył jeszcze wrócić na miejsce, a za plecami słyszy, że głosują. Udało się. Mają komisję śledczą. Dopiero teraz podnosi głowę. Patrzą na siebie z nienawiścią. Przez chwilę chciał pokazać gest, który profesorom nie przystoi. W porę odpuścił. Nie warto. Zresztą już nie było komu. Andrzej tonął w objęciach tej od Anana Kofana. Były kwiaty i gromkie sto lat. Leszek uśmiechnął się z politowaniem. Jego tyłek przecież i tak jest kryty. Poprawił krawat i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach odwrócił się ostatni raz. Spojrzał na jednego z bliźniaków. Akurat konsultował coś ze Zbigniewem. Spojrzał i zrozumiał. Właśnie wykorzystali Andrzeja po raz pierwszy…

Był też drugi i trzeci raz. Była seksafera i odwiedziny chłopaków z CBA. Jakieś lewe grunty, kredyty i widmo odsiadki. Skończył się popyt na tani populizm, więc i wyborców jakby mniej. Leszka też już nie było. Nie miał kto odejść. Został Andrzej sam. Ze swoją ambicją i pętlą na szyi…

środa, 3 sierpnia 2011

O tych znad Wisły cz. 4. Ostatnia.


W poprzednim odcinku. Prawie ostatnim:

W sklepach już nie tylko ocet, ale towar dalej zawijają w gazetę. Padają PGR-y, i rekordy inflacji. W bankach psychoza, bo oscylator jednak działa. Ruscy wyjechali, ale agenci ponoć są. Komuniści mają nowe logo, Leszek podaje Olkowi nogę, a Pan Waldek się nie boi. Wszystko się zmienia. Tylko piłkarze grają tak samo…   

      Lipiec 1999. Warszawa. Dworzec Główny. Kwadrans po dziewiątej. Zbyszek już czeka przy drzwiach. Zaraz wjadą na peron. Krzykliwy, kobiecy głos tym razem milczy. Nie zapowiada. Woli, żeby ich tutaj nie było. Wszyscy wolą. Zbyszek też nie chciał jechać ale stara go wysłała. Zapakowała kanapki i kazała walczyć o swoje. Pracował tam 30 lat. Nie zjeżdżał na dół, ale i tak widok węgla był dla niego jak tlen. Miał się tam zestarzeć, a oni jednym podpisem zmieniają jego plany. Głosował na nich. Jak wszyscy. Dobrze pamięta jak ten profesorek chemii mówił, że nigdy! Że kopalni, to on nie da ruszyć! Emerytów i szpitali też. Zanim się obejrzał już zamykali. Jedną po drugiej. Sprzedawali za bezcen albo przerabiali na żyletki. Górnikom dali odprawę,  uścisk prezesa i kazali iść do domów. A przecież on nic nie potrafił robić. Tylko naprawiać te pieprzone windy. Patrzył na wysoki budynek. Pałac Kultury. Pierwszy raz był w Warszawie. Wcześniej nie było okazji. Tylko młoda mówiła, że ładnie. Z wycieczką była. Kopalnia załatwiła…
Nagle pociąg stanął. Drzwi się otworzyły i wyskoczyli. Do profesorka pod kancelarię nie było daleko. Łatwo trafili. W sam środek kotła. Stanął przy megafonie. Wyraźnie słyszał postulaty i komendy dla trzymających kamienie. Wysiadając pamiętał, żeby trochę nazbierać. Potem dostał w ręce sztandar i jakoś wyleciało z głowy. Wstyd mu było, że go trzyma. Stał z nim już na pogrzebie chłopaków z Wujka. Potem na apelu, gdy Leszka wybrali. I gdy Związek Radziecki upadł. Wtedy sami sobie go wzięli, bo trochę popili i się patriotycznie zrobiło! Ale nigdy przeciwko swoim. Nie tam, gdzie latają kamienie. Nie tam, gdzie kurwy i złodzieje. Z Wiejskiej. Ale czasy się zmieniły. Tylko władza jakby mniej…
      Październik 2007. Też Warszawa. Nerwowo. Jeszcze dziesięć minut i wejdą na żywo. Musi być przygotowany. Żadnych kropli potu. Żadnych nerwowych ruchów. Jak wtedy, gdy byli pewni zwycięstwa. Nie spodziewał się, że przegrają z moherową armią tego konusa. A na pewno nie on. Patrzył na wyniki i nie mógł zebrać myśli. Otrząsnął się dopiero, gdy ten jego braciszek meldował wykonanie zadania. Wszędzie IV RP. Często pytał Grześka – co to do cholery jest?! Teraz już wie. To nowy kraj ze stolicą w Toruniu. Świat bez układu, gdzie piwo zamawia się faszystowskim gestem, a becikowym walczy o następne pokolenia. To świat gdzie znają Anana Kofana i wiedzą kim był Bolek. Są solidarni. Nie liberalni. Wszystko dla ludu. Nawet samochody ABW robią za taksówki. Kurs zawsze ten sam. Rakowiecka na górnym Mokotowie.
      O tym wszystkim myślał Donald, gdy wybiła dwudziesta. W górę poszły ręce i konfetti. Nie bardzo wiedział co się dzieje. Nie słyszał co mówiła ta blondyna z telewizji. Zrozumiał dopiero, gdy Grzesiu podbiegł i zaczął krzyczeć – Panie premierze, prosimy na scenę. Korciło go, żeby też coś zameldować. Ale nie miał komu. To on tu dzielił i rządził. Ale dopiero teraz im pokaże. Teraz dorżnie watahę…

Koniec części czwartej. Ostatniej.

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest całkowicie nieprzypadkowe.