sobota, 30 lipca 2011

O tych znad Wisły cz. 3. Prawie ostatnia.


W poprzednim odcinku:

Na drogach tłoczno, bo wojsko testuje czołgi. W telewizji mają wolne. Dyżuruje tylko Wojtek. Zabrał Teleranek i kracze jak wrona. Marek w szpitalu szuka swoich zębów, a sąsiad sprzedaje malucha. W zestawie z łopatą. W mieście plakaty z rewolwerowcem, a w domach moda na okrągłe stoły, bo czerwoni zrobili w gacie. Danusia przejęta, bo Leszek obiecał sto milionów. W stolicy palą kukły, Michnik czyta Gazetę, a Balcerowicz będzie musiał odejść...

     Lipiec 1991. Okęcie. Stoją we dwóch. Nerwowo palą Marlboro. Stać ich. Gapią się na słup do ogłoszeń. Wyblakły już Leszek wciąż jeszcze mówi na kogo głosować. Mało ich to obchodzi. Nigdy nie lubili polityków. Mogli ich wszystkich kupić. Dalej mogą. Teraz jednak to nie ma znaczenia. W samo południe wylatują do Izraela. Będą bezpieczni. Tam nie wydają swoich. Mijają kolejne bramki i gości w zielonych mundurach. Nic nie pika. Nie ma prawa. Dobrze zapłacili za tę maskaradę. Jakiś brunet bacznie się im przygląda. Pewnie widział ich w telewizji. W końcu bywali wszędzie. Ale Boguś już panikuje. Zaciska dłoń na torbie. Andrzej go uspokaja. To on wciągnął go w świat biznesu. I to on go z niego wyciągnie. W samolocie siedzą razem. Zamawiają whisky. Chcą opić swój sukces. A jest co! W tym czasie bowiem, pod ich domy podjeżdżają samochody UOP-u, a za godzinę na biurku szefa MSW wyląduje krótki raport. Zniknęli. Znowu zrobili ich w konia. Tak jak wtedy. Po prostu wchodzili do banku i dostawali pieniądze. Prawie legalnie. Byli szybsi niż przelew. Nic więcej. Chcieli kapitalizmu, to im go dali! Potem było spokojniej. Dzieła sztuki i handel międzynarodowy. Spółkę Art. „B” znał każdy. Byli pierwsi, więc każdy chciał się z nimi napić. Byli najlepsi. Aż w końcu w biznesie zrobiło się duszno i trzeba było rozładować atmosferę. Najlepiej uciec. Kupili bilet i wsiedli. Gdy wylądowali, włączyli telewizor. Akurat na Dziennik. Na przejściach granicznych pielgrzymki tirów. Ludzie dostali paszporty i ruszyli. Kierunek Berlin. Czegoś ich nauczyli. Szybko działać. Więc działali. Zwozili wszystko. Na dziko. Bo dziki to był kraj i dzika gospodarka. Dziko też było w polityce. Ale to akurat nie nowość…
      Czerwiec 1992. Kilka minut przed północą. Obudził go telefon. Stanął na baczność. Takie przyzwyczajenie – był strażakiem. Szykuje się coś ważnego. Dobrze, że kupił nowy garnitur. Biały. Lubił się wyróżniać. Na Wiejską jedzie Polonezem. Innych nie uznaje. Wysiada i biegnie. Po takich telefonach człowiek zawsze ma wrażenie, że jest spóźniony. Wchodzi na sale i wie. Coś jest nie tak. Leszek blady. Reszta też. Po budynku krąży jakaś lista. Domyśla się jaka. Zawsze wiedział, że gruba kreska niczego nie załatwia. Prędzej czy później musieli się rzucić. To robota tego w muszce. Długo rozmawiają. W końcu słyszy to, czego słyszeć nie chciał. Panie Waldku, Pan się nie boi! 2/3 Sejmu za Panem stoi! Do dziś nie wie dlaczego się zgodził. Chyba dlatego, że Leszek nalegał. Ale co on takiego właściwie przeczytał w tych aktach, że się tak trzęsie? Nie miał teraz czasu się nad tym zastanawiać. Musieli biec do sali plenarnej. Zaraz głosowanie. W sumie lubił Janka, ale Leszek kazał, więc odwołują. Teraz to on będzie się z tym pieprzył. Kiedyś było prościej Mieli jednego wroga. Czerwonego. A teraz niby wszyscy z prawicy, a metody jak dawniej. Jakieś papierki, cudze brudy i deklaracje lojalności.
       Tej nocy Waldek nie spał. Nie był pewien, czy dobrze zrobił. Tę bitwę wygrali. Agenci śpią spokojnie. Ale wie, że tamci nie zrezygnują. Wrócą i powiedzą – teraz, kurwa, my!

Koniec części trzeciej. Prawie ostatniej.
   

czwartek, 21 lipca 2011

O tych znad Wisły cz. 2


W poprzednim odcinku:

Łysy grozi palcem, a czerwony sztandar powiewa na wietrze. W stoczniowej toalecie brakuje drzwi. Zabrała je pierwsza zmiana, bo władza zobaczyła, że w robotnikach siła. Na wybrzeżu  wyjątkowo upalny sierpień. U Danusi w domu chwilowo jedna gęba do karmienia mniej, bo Leszek zgubił śrubokręt. Dzwonili z pracy, że coś go zatrzymało. Wyjątkowo nie imieniny szwagra. Ale i tak się działo…

      Grudzień 1981. Jakoś przed szóstą. Marek wstaje, jak zawsze wcześnie. Poranna kawa. Podła. Jak wszystko wtedy. Wygląda przez okno. Sąsiad szuka małego fiata. Tak sypnęło w nocy, że nie może znaleźć. Dobrze ubekowi! – myśli sobie. Od zawsze wiedział, że donosi. Czekał tylko na sposobność. Weźmie Staszka i skopią mu dupę. Nagle przypomina sobie, że to przecież wczoraj. Leszek miał dzwonić z Gdańska. Nie zadzwonił. Minęło półtora roku od kiedy przeskoczył płot. Wszystko wtedy w ich życiu się zmieniło. Już nie był taki rozmowny. Czegoś się bał. Wiedział, że go śledzą. W końcu był kimś. Miał rząd dusz. Marek też był w Solidarności. Wstąpił, bo wszyscy wstępowali. Komisja Krajowa go jednak nie obchodziła. Odstawił kawę. Spojrzał na telefon. Wciąż milczał. Nie widział jak zza rogu wyłaniają się czołgi. Jeden za drugim. Cała kolumna. Podniósł słuchawkę, by zamówić międzymiastową. Na koszt rozmówcy. Zawsze tak robił. Nie zdążył. Drzwi do mieszkania wypadły z zawiasów. Usłyszał tylko przekleństwa i coś o delegalizacji związku. Zanim zrozumiał, był już na ziemi. Oficerski but uciskał mu głowę, a szeregowa pała wędrowała w okolicach nerek. Bolało tylko chwilę. Potem zrobiło się ciemno. Cisza. Przerywana chwilami przez kasłanie silnika. To sąsiad dokopał się wreszcie do kierownicy i próbuje zapalić. Był z milicji. Dostał wezwanie na komendę. Zaczął się Stan Wojenny.
      Takich obrazków było więcej. Gdyby go nie zabrali widziałby jak w bloku naprzeciwko zapalają się światła. Jedno po drugim. Tam też byli ci z butami i pałami. Słabo czytali, słabo pisali, ale dobrze prali. Po mordzie. Dlatego ich wzięli. Teraz to oni byli górą. Nie było sierpnia ani Leszka. Nawet Teleranka nie było. Były za to samoloty i czołgi. Całe mnóstwo czołgów. Głównie radzieckiej produkcji. Całkiem dobrze się u nas czuły. Jak u siebie. Tak samo czuł się Ronald w swoim domu. Białym Domu. Akurat jadł śniadanie. Czy wiedział? Pewnie, że tak. Tylko westchnął. I popił herbatą. Tymczasem w Wujku padał pierwszy strzał…
      Warszawa 1989. Siedzą przy stole. Co jeden, to większy. W pasie. Szczególnie oni. Mieli czas się najeść. Przyszli niby w gości i już zostali. Ponad 40 lat. Jest i Leszek. Trochę spóźniony. Wchodził jakby przytłoczony. To miał być koniec? Tak po prostu? 10 lat się z nimi ganiał. Przecież jeszcze niedawno skakał przez płot. Wtedy mieli tylko te postulaty i wiarę, że kiedyś się uda. Potem już były buty. I gumowe pały. Wszędzie te pieprzone pały! Ale dzisiaj był kimś. Dzisiaj stał dumnie i to oni pierwsi wyciągali rękę na powitanie. Miał ze sobą teczkę. Wszystko ustalone. Stołki rozdane, procenty przydzielone, naród zadowolony. I choć to miały być pierwsze wolne wybory, to jedno było pewne. 4 czerwca wygrają nasi! Tamci niedługo odejdą. Zabiorą swoje sztandary i ideały robotniczo – chłopskie. Wcisną gdzieś między Andersena i braci Grimm. Zostawią tylko spaloną ziemie. I dziką politykę.
     Tego właśnie bał się Leszek gdy siedział w fotelu pewnego październikowego wieczoru. Oglądał Dziennik i słuchał słów swojej ulubionej aktorki: Proszę Państwa, 4 czerwca 89 roku skończył się w Polsce komunizm!

Koniec części drugiej.

O tych znad Wisły cz. 1

     
         Czerwiec 1945. Upalne lato. Na mównicę wychodzi niewysoki, łysy facet. Trochę się poci, ale wygląda na pewnego siebie. Idealnie skrojony garnitur i nowe buty. Kurier przyniósł dziś rano. Prosto z Moskwy! Jest też liścik. Bądź stanowczy. Oni to lubią. A jak nie lubią, to polubią! Zaczyna więc spokojnie. Tylko nieliczni słyszą lekki rosyjski akcent. Nabyty mimowolnie. Oddycha przeponą – jak należy. Zdanie po zdaniu. Mówi coś o miłości, coś o granicach i wspólnym wysiłku dla lepszego jutra. Tłum wiwatuje. Kochają go! Tylko czemu ciągle mówi do nich per towarzysze? Mniejsza o to. Przecież wojna się skończyła. Są bezpieczni. Mniej więcej w połowie wystąpienia łysy czuje zew. Krew uderza mu do głowy, zapalają się oczy. Podnosi głos i dorzuca gestykulację. Mówi o jakiś wrogach narodu, o tych, co się ukrywają w lasach, o jakiejś akcji i reakcji. Tłum jeszcze nie bardzo wie o co chodzi. Rozumieją go tylko ci, którzy na plac przyjechali prosto z dalekiej Syberii. I nie była to wycieczka krajoznawcza. Nagle jednak wszystko staje się jasne. Zastygła w górze ręka i wyciągnięty gniewnie palec mówią wszystko. Myśli to, co powiedziano wcześniej. Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy! Teraz już rosyjski akcent słyszą wszyscy. Tym razem jednak nikt już nie wiwatuje. Tłum rozchodzi się do domu. Nic nie mówią. Słychać tylko brzdęk kieliszków. To w Moskwie towarzysze piją za ich wolność. Śmieją się i stawiają kolejną czerwoną, rewolucyjną chorągiewkę na mapie Europy. Wypite procenty sprawiają jednak, że nie pamiętają prawdy starej jak sprawy Dantona i Robespierra – o tym, że prędzej, czy później - rewolucja pożera własne dzieci. A świat? Świat wiedział. Nic nie powiedział.
         Grudzień 1970. Gdynia. Świętojańska. Obok mięsnego. Wierzyć trzeba na słowo, bo mięsa chwilowo żadnego tam nie ma. Zresztą, nikt akurat nie jest głodny. Wszyscy patrzą jak idzie. Właściwie to go niosą. Na starych drzwiach od toalety, bo tylko to było pod ręką. Pracownik miejscowej stoczni. Jeden z młodszych. Jeden z tych co byli w złym czasie i miejscu. Jeden z tych, którzy już dawno nie wierzyli w słowa tego łysego z rosyjskim akcentem. Przynajmniej nie te o miłości i wspólnym wysiłku. Są kontrrewolucją, a z takimi się nie rozmawia. Do takich się strzela. Niosą go tak i nagle stają. Patrzą na hasło – Marzec 68 – pamiętamy! Jeszcze farba na murze nie wyschła a już muszą pisać nowe. O innym miesiącu i z inną datą, ale tą samą farbą. Też czerwoną. I choć byli nad polskim morzem, to towarzysze w Moskwie też słyszeli. Janek Wiśniewski padł! W Moskwie tym razem nie pili. Nie przestawiali też chorągiewek. Tym razem wymienili figurki. I Łysy choć nie chciał, to musiał. Ze sceny zejść. Przyszedł inny. A świat? Świat wiedział. Nic nie powiedział.
          Sierpień 1980. Stocznia. Tym razem Gdańsk. Lubili go. Szedł witając się ze wszystkimi. Kroczył dumnie ku głównej bramie. Zawrócił dopiero, gdy zobaczył, że jest tam więcej takich jak on. Trochę ciekawych. Trochę zdesperowanych. Nie było dla niego miejsca po tej stronie. Skręcił za rogiem. Myślał chwilę. O Dance. Pewnie czekała już z obiadem. Trudno Teraz nie dbał o to. Żył chwilą.  Poprawił wąsy, zakasał rękawy i skoczył. Przez płot. Do kolegów. Podniósł tylko długopis. Taki duży. Z frędzelkami. Jeszcze nie wiedział, że to nim podpisze się na nekrologu tych, co sierpem i młotem rządzili. Tych samych, co Teleranek zabrali. Tych, co czołgi na nas wysłali. Tych, co Międzynarodówkę zamiast Mazurka śpiewali. Ale jeszcze nie teraz. Teraz poszedł walczyć. Ciągle o to samo. O chleb i wolność. Stworzył Solidarność. A Świat? Świat wiedział. O dziwo - odpowiedział. Zrobił to co robi najlepiej – wręczył nagrody. Tym razem miał komu. Szkoda, że tak późno.

Koniec części pierwszej.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Ofiara nowych czasów


        Było mniej więcej tak. Ktoś miał pomysł. Inny umiejętności. Władza miała kasę i potrzebę. Miała też mieć korzyści. Zebrali się razem. Trochę zerżnęli od imperialistów, trochę pozmieniali, coś rzucili od siebie i jakoś im wyszedł. Pierwszy polski sygnał telewizyjny. Wszystko ku chwale ojczyzny. Socjalistycznej, rzecz jasna. Ten od pomysłu dostał wczasy w Juracie, ten od umiejętności małego fiata, a władza nadzieję, że pomysł wypali. I wypalił. Miał zajmować i zajmował. Wolny czas.
        Najpierw był mały, drewniany z jednym pokrętłem. Potem większy – już z dwoma. Dalej kolorowy i na pilota. Sygnał tam wpadał i już zostawał. U nas też został. Tata pozwolił. Układało się różnie. Raz się kochaliśmy, raz kłóciliśmy. Bywał chimeryczny i złośliwy. Zwłaszcza, gdy czuł, że go zdradzam z bliskim krewnym. Takim na dyskietki. Zawsze w kącie. Zawsze niedoceniany. Zawsze sam. Z jednym marnym kwiatkiem przy boku. I muszlą. Bez muszli ani rusz! Sąsiadki w sklepie mówiły, że ściąga szkodliwe fale. Uczył i rozśmieszał. To on pokazał jak Jordan zdobywa mistrzostwo, jak Kelly zdradza Brandona, jak trenuje Rocky, jak Tsubasa strzela gole i jak wyglądają kobiece piersi. Najwięcej go było w weekend. W sobotę miał głos Czubówny, w niedzielę Strasburgera, a w inne dni tego siwego od lotka. I Rysia. Od Lubiczów. Co to rączki kazał myć. Był wszędzie. Na mundialu, na wojnie i w domu Wielkiego Brata. Znał prezydentów i premierów. Z papieżem jadł kremówki, z Bondem chronił Królową, a razem z Rossem kochał Rachel. Był jednym z dziesięciu i zawsze wiedział jaka to melodia. Nawet tańczył z gwiazdami. I nigdy nie odpadł.
        Przegrał jednak z czasem. Bo przegrać musiał. Przynajmniej u mnie. Znudziły mi się śmieci, które pokazywał i ludzie, z którymi przebywał. Ciągle ci sami. Znający się na wszystkim, czyli na niczym. Potrafiący gotować, śpiewać i stepować. W tym samym czasie. Stawiani wszystkim za wzór. Znani z tego, że są znani. Tak jaskrawi, że aż oczy bolą. Ci, których podziwiałem i szanowałem albo umarli, albo woleli umrzeć, niż uczestniczyć w tym wielkim przekręcie zwanym telewizją. Wtedy wrócił ten od dyskietek. Przelotny romans przerodził się w płomienną miłość. Pokazał mi swoje łącza i wpadłem. Nawet nie wiem kiedy. Nagle mogłem wybrać, którym bohaterem będę, na który mundial pojadę i na której wojnie będę walczył. Kogo spotkam i od kogo będę się uczył. Dostałem to samo tylko w innym pudełku. Lepiej zapakowane, ale na szczęście tak samo zajmujące. Ciekawe tylko, czy na niego ta muszla też działa…

piątek, 1 lipca 2011

Don Kichot z mikrofonem


16 czerwca 1986 roku. Mundial. Czas kiedy nawet najwięksi ignoranci próbują pojąć znaczenia słowa spalony. Tak jakby zwroty linia obrony, moment podania, chorągiewka w górze i nie ma gola były nie do opanowania. Może i są, ale nie w Polsce. Przynajmniej nie wtedy. Wtedy przecież każdy znał się na piłce. Potrafił jednym tchem wymienić wszystkich zawodników reprezentacji, łącznie z masażystą, trzecim trenerem i kierowcą autokaru. Ludzie zaczynali dzień od kawy, wiadomości sportowych i głosu Darka Szpakowskiego.
Jechał do Meksyku jako wschodząca gwiazda polskiej telewizji zastąpić w narodowej świadomości Jana Ciszewskiego. Oczami wyobraźni widział swoje wywiady z polskimi mistrzami świata. Wyszło nieco inaczej. Ale żeby była jasność – przygotowany na sławę to on był. Tylko piłkarze trochę mniej. Poza wątpliwym zaszczytem komentowania srogich porażek z Anglią i Brazylią, ciągłego wyjaśniania zachodnim komentatorom gdzie ta Polska właściwie leży i jak poprawnie wymawiać nazwiska naszych obrońców, trafiło mu się coś znacznie gorszego. Gniew Bogów. To jemu bowiem Zbigniew Boniek przed kamerą oznajmił, że kończy reprezentacyjną karierę. Opuszcza ziemskie miernoty i zasiada na Piłkarskim Olimpie – obok innych nieśmiertelnych. Dorzucił też coś o słabości polskiego futbolu i 20 kolejnych latach bez udziału w wielkich imprezach. Nikt wtedy nie doceniał wagi tych słów. Nie doceniał ich przede wszystkim nasz bohater – Dariusz. Szkoda. Może zdążyłby uciec z tonącego okrętu na czas. A tak całkowicie nie ze swojej woli stał się symbolem upadku polskiej piłki. Jeździł chłopina po świecie i komentował turnieje i piękne bramki. Turnieje na których grała Nigeria, Jamajka, Słowenia. Nawet Kostaryka. A nasi? Naszych nie było. Leżeli w rowie z kacem kolejnych eliminacji. Leżała cała polska piłka. Podniosła się tylko na chwilę i zapakowała w pociąg do Korei. Tam już czekał Dariusz. Po raz kolejny gotowy na nadchodzącą sławę. Tym razem miało być dobrze. Nawet pięknie. Albo jeszcze lepiej! Miało być jak nigdy – wyszło jak zawsze. Najpierw koreański tajfun wybił mu z głowy medale, potem portugalskie tsunami zwaliło z nóg i przypomniało największe klęski w historii. Na koniec nawet ukochana piosenkarka pokazała środkowy palec wykonując hymn narodowy. Przeżył to bardzo. Jak my wszyscy. Potem były jeszcze pociągi do Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Szkoda, że nie w jedną stronę. Bo za każdym razem wracali ci nasi kopacze równie upokorzeni, co bezsilni. Wracał też Darek. Też upokorzony. Też bezsilny. Jednak zawsze z tą samą nadzieją w głosie, że następnym razem będzie lepiej.
Za rok będzie kolejny pociąg, na który od dawna ma bilet. Ale może tym razem po powrocie schowa mikrofon do szafy i zdejmie obraz Ciszewskiego ze ściany nad łóżkiem. Może zrozumie, że lata 70 nie wrócą, a duma ze swoich piłkarzy była wyłącznym przywilejem przodków. Jeśli się pośpieszy to rozwinie inną pasję – hokej. Naszym podobno idzie coraz lepiej…