poniedziałek, 18 lipca 2011

Ofiara nowych czasów


        Było mniej więcej tak. Ktoś miał pomysł. Inny umiejętności. Władza miała kasę i potrzebę. Miała też mieć korzyści. Zebrali się razem. Trochę zerżnęli od imperialistów, trochę pozmieniali, coś rzucili od siebie i jakoś im wyszedł. Pierwszy polski sygnał telewizyjny. Wszystko ku chwale ojczyzny. Socjalistycznej, rzecz jasna. Ten od pomysłu dostał wczasy w Juracie, ten od umiejętności małego fiata, a władza nadzieję, że pomysł wypali. I wypalił. Miał zajmować i zajmował. Wolny czas.
        Najpierw był mały, drewniany z jednym pokrętłem. Potem większy – już z dwoma. Dalej kolorowy i na pilota. Sygnał tam wpadał i już zostawał. U nas też został. Tata pozwolił. Układało się różnie. Raz się kochaliśmy, raz kłóciliśmy. Bywał chimeryczny i złośliwy. Zwłaszcza, gdy czuł, że go zdradzam z bliskim krewnym. Takim na dyskietki. Zawsze w kącie. Zawsze niedoceniany. Zawsze sam. Z jednym marnym kwiatkiem przy boku. I muszlą. Bez muszli ani rusz! Sąsiadki w sklepie mówiły, że ściąga szkodliwe fale. Uczył i rozśmieszał. To on pokazał jak Jordan zdobywa mistrzostwo, jak Kelly zdradza Brandona, jak trenuje Rocky, jak Tsubasa strzela gole i jak wyglądają kobiece piersi. Najwięcej go było w weekend. W sobotę miał głos Czubówny, w niedzielę Strasburgera, a w inne dni tego siwego od lotka. I Rysia. Od Lubiczów. Co to rączki kazał myć. Był wszędzie. Na mundialu, na wojnie i w domu Wielkiego Brata. Znał prezydentów i premierów. Z papieżem jadł kremówki, z Bondem chronił Królową, a razem z Rossem kochał Rachel. Był jednym z dziesięciu i zawsze wiedział jaka to melodia. Nawet tańczył z gwiazdami. I nigdy nie odpadł.
        Przegrał jednak z czasem. Bo przegrać musiał. Przynajmniej u mnie. Znudziły mi się śmieci, które pokazywał i ludzie, z którymi przebywał. Ciągle ci sami. Znający się na wszystkim, czyli na niczym. Potrafiący gotować, śpiewać i stepować. W tym samym czasie. Stawiani wszystkim za wzór. Znani z tego, że są znani. Tak jaskrawi, że aż oczy bolą. Ci, których podziwiałem i szanowałem albo umarli, albo woleli umrzeć, niż uczestniczyć w tym wielkim przekręcie zwanym telewizją. Wtedy wrócił ten od dyskietek. Przelotny romans przerodził się w płomienną miłość. Pokazał mi swoje łącza i wpadłem. Nawet nie wiem kiedy. Nagle mogłem wybrać, którym bohaterem będę, na który mundial pojadę i na której wojnie będę walczył. Kogo spotkam i od kogo będę się uczył. Dostałem to samo tylko w innym pudełku. Lepiej zapakowane, ale na szczęście tak samo zajmujące. Ciekawe tylko, czy na niego ta muszla też działa…

6 komentarzy:

  1. To jest tak madre, ze az nie wiem jak skomentowac. Moze tylko tyle, ze mam sentyment do dyskietek 3,5 :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny post. Po zniżce formy wracasz na dobre tory:p

    OdpowiedzUsuń
  3. Dyskietki 3,5 , system MS-DOS, Mario, Prince of Persia. Wszyscy zasługują na osobne posty!

    OdpowiedzUsuń
  4. a to :D? http://images.amazon.com/images/P/B00001SHOK.01._SCLZZZZZZZ_.gif to byla gra :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ładnie ujęte :) Dziś można powiedzieć, że TV wraca do łask jako niezbędny element dla konsoli do gier.
    Może ja dorzucę od siebie taki wątek uboczny- TV, jednoczył małolatów- człek siedział na podwórku, cisnął w piłę, a potem się szło raz do jednego ziomeczka obejrzeć Dragonballa(czy wcześniej Tsubasę) a innym razem do innego.
    Poza tym jak ktoś miał wideo to czasem wbijało się obejrzeć nagrane na VHS Walta Disneya ;)
    Piękne czasy :)
    Pozdrawiam
    Pitraq ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Słodki jesteś Pysiu mój Ty Pysiu... :)))

    OdpowiedzUsuń