Obudził go odgłos z kuchni.
Dźwięk zmywanych talerzy przemierzał wszystkie najczulsze zakamarki jego ciała
i tam gdzie mógł, sprawiał ból. Dziękował niebiosom, że ominął żołądek.
Nauczony doświadczeniem, odwlekał moment
otwarcia powiek. Słusznie stwierdził, że oślepiające słońce i porozrzucane po
pokoju pamiątki wczorajszego wieczoru nie są mu teraz potrzebne. Próbował za to
otworzyć zaschnięte usta i odkleić od podniebienia wołający o krople wody język.
Walka z samym sobą jaką stoczył, żeby tego dokonać sprawiła, że poczuł w
czaszce falę rosnącego ciśnienia. Wybuchy w kolejnych dzielnicach nabrzmiałej
głowy stawały się nie do zniesienia. Mimo tego, wiedział, że od teraz będzie
tylko gorzej. Kiedy pulsująca na skroniach żyła osiągnęła punkt krytyczny,
wydał z siebie ciche i obolałe – ja
pierdole!
By nie pobudzać nadto żołądka,
zgarbiony zawędrował do łazienki i tam skołowany przypominał sobie wczorajsze
wydarzenia. Stał pod prysznicem prawie kwadrans. Lodowatą wodą starał się zmyć kaca
i uczucie euforii. Gdy zamykał oczy, widział salę pełną partyjnych kolegów i
wielki telebim, który punktualnie o 21 wyświetlił wyniki wyborów. Kolejne
słupki pojawiały się jak uderzenie pioruna. Najważniejsze były jednak dwa
pierwsze. Gdy obok mniejszego z nich rozbłysło logo partii, jego brukselskie
mieszkanie wypełniły okrzyki zwycięstwa, huk otwieranego szampana i gesty triumfu. Chwilę radości przerwał
mu jednak dzwonek nowego Iphona. I choć wiedział, że rozmowa będzie poważna, to
ilość wypitego alkoholu i wesoło rozbrzmiewająca melodia sprawiły, że z trudem tłumił śmiech. Tymczasem, smutny głos po drugiej stronie cedził przez zęby - Zbyszku, Prezes cię wzywa…
Gromkie zwyciężymy rozlegające się z telewizorów rozmieszczonych w hali
przylotów warszawskiego Okęcia towarzyszyło podróżnym w ich pierwszym
powyborczym dniu. Serwisy informacyjne do znudzenia pokazywały zatroskany sztab
partii opozycyjnej, który poza sztucznym uśmiechem i okrzykami poparcia już nic
nie mógł zrobić. Z całą pewnością nie mógł zawrócić krążącego nad miastem
Boeinga 747 niemieckich linii lotniczych Lufthansa, na pokładzie którego
szczupła stewardesa informowała pasażerów o temperaturze w stolicy. Kapitan
łagodnie osadził maszynę na pasie startowym i dopiero wtedy Zbyszek poczuł
ulgę. Szklanka podwójnie palonego Jacka Danielsa sprawiła, że poranny kac minął
bezpowrotnie a uczucie zmęczenia ustąpiło ekscytacji. Z zatłoczonego lotniska
pojechał prosto na Nowogrodzką. Do kwatery głównej. Miejsca, które od dłuższego
czasu konsekwentnie omijał. Do dziś!
Korytarze przemierzał w
milczeniu. Przypominał sobie jak po raz ostatni szedł obok partyjnej kawiarni.
Całując ręce pani Steni i odbierając od niej pożegnalnego pączka obiecał, że
wróci. I oto jest. Drzwi do gabinetu otworzył ostrożnie. Prezes nie lubił
nerwowych ruchów. Brał to za oznakę słabości. Zajął miejsce w fotelu naprzeciw
wielkiego biurka. Patrzył rozmówcy w oczy. Pierwszy raz czuł, że budzi respekt.
Przez większość czasu tłumaczył się ze swoich wyborczych zagrań, co miało
sprawiać wrażenie politycznej zależności. Tak naprawdę cały czas trwało
badanie. Obaj wiedzieli, że szóstej porażki z rzędu nie wytrzyma żadne wojsko.
Zwłaszcza takie, które już raz władzę smakowało i do dzisiaj żałuje, że
przedwcześnie ją oddało. Czuli, że tak uprawiana polityka się nie sprawdza.
Wiele można było Prezesowi zarzucić, ale nie polityczną głupotę. Tym razem
jednak nie miał argumentów, by zrugać nieposłusznego generała. Skinieniem głowy
dał znak, że rozmowa dobiega końca. Uścisk dłoni symbolizował sztuczny pakt o
nieagresji, który w niedalekiej przyszłości miał być zerwany…
Wychodząc, zawiesił wzrok na
lekko startej tablicy z napisem Prawo i
Sprawiedliwość Pomyślał o tym samym, co jego rozmówca – czas zebrać wojsko…