wtorek, 11 października 2011

10 października



Obudził go odgłos z kuchni. Dźwięk zmywanych talerzy przemierzał wszystkie najczulsze zakamarki jego ciała i tam gdzie mógł, sprawiał ból. Dziękował niebiosom, że ominął żołądek. Nauczony  doświadczeniem, odwlekał moment otwarcia powiek. Słusznie stwierdził, że oślepiające słońce i porozrzucane po pokoju pamiątki wczorajszego wieczoru nie są mu teraz potrzebne. Próbował za to otworzyć zaschnięte usta i odkleić od podniebienia wołający o krople wody język. Walka z samym sobą jaką stoczył, żeby tego dokonać sprawiła, że poczuł w czaszce falę rosnącego ciśnienia. Wybuchy w kolejnych dzielnicach nabrzmiałej głowy stawały się nie do zniesienia. Mimo tego, wiedział, że od teraz będzie tylko gorzej. Kiedy pulsująca na skroniach żyła osiągnęła punkt krytyczny, wydał z siebie ciche i obolałe – ja pierdole!    

By nie pobudzać nadto żołądka, zgarbiony zawędrował do łazienki i tam skołowany przypominał sobie wczorajsze wydarzenia. Stał pod prysznicem prawie kwadrans. Lodowatą wodą starał się zmyć kaca i uczucie euforii. Gdy zamykał oczy, widział salę pełną partyjnych kolegów i wielki telebim, który punktualnie o 21 wyświetlił wyniki wyborów. Kolejne słupki pojawiały się jak uderzenie pioruna. Najważniejsze były jednak dwa pierwsze. Gdy obok mniejszego z nich rozbłysło logo partii, jego brukselskie mieszkanie wypełniły okrzyki zwycięstwa, huk otwieranego szampana i gesty triumfu. Chwilę radości przerwał mu jednak dzwonek nowego Iphona. I choć wiedział, że rozmowa będzie poważna, to ilość wypitego alkoholu i wesoło rozbrzmiewająca melodia sprawiły, że z trudem tłumił śmiech. Tymczasem, smutny głos po drugiej stronie cedził przez zęby - Zbyszku, Prezes cię wzywa…   

Gromkie zwyciężymy rozlegające się z telewizorów rozmieszczonych w hali przylotów warszawskiego Okęcia towarzyszyło podróżnym w ich pierwszym powyborczym dniu. Serwisy informacyjne do znudzenia pokazywały zatroskany sztab partii opozycyjnej, który poza sztucznym uśmiechem i okrzykami poparcia już nic nie mógł zrobić. Z całą pewnością nie mógł zawrócić krążącego nad miastem Boeinga 747 niemieckich linii lotniczych Lufthansa, na pokładzie którego szczupła stewardesa informowała pasażerów o temperaturze w stolicy. Kapitan łagodnie osadził maszynę na pasie startowym i dopiero wtedy Zbyszek poczuł ulgę. Szklanka podwójnie palonego Jacka Danielsa sprawiła, że poranny kac minął bezpowrotnie a uczucie zmęczenia ustąpiło ekscytacji. Z zatłoczonego lotniska pojechał prosto na Nowogrodzką. Do kwatery głównej. Miejsca, które od dłuższego czasu konsekwentnie omijał. Do dziś!

Korytarze przemierzał w milczeniu. Przypominał sobie jak po raz ostatni szedł obok partyjnej kawiarni. Całując ręce pani Steni i odbierając od niej pożegnalnego pączka obiecał, że wróci. I oto jest. Drzwi do gabinetu otworzył ostrożnie. Prezes nie lubił nerwowych ruchów. Brał to za oznakę słabości. Zajął miejsce w fotelu naprzeciw wielkiego biurka. Patrzył rozmówcy w oczy. Pierwszy raz czuł, że budzi respekt. Przez większość czasu tłumaczył się ze swoich wyborczych zagrań, co miało sprawiać wrażenie politycznej zależności. Tak naprawdę cały czas trwało badanie. Obaj wiedzieli, że szóstej porażki z rzędu nie wytrzyma żadne wojsko. Zwłaszcza takie, które już raz władzę smakowało i do dzisiaj żałuje, że przedwcześnie ją oddało. Czuli, że tak uprawiana polityka się nie sprawdza. Wiele można było Prezesowi zarzucić, ale nie polityczną głupotę. Tym razem jednak nie miał argumentów, by zrugać nieposłusznego generała. Skinieniem głowy dał znak, że rozmowa dobiega końca. Uścisk dłoni symbolizował sztuczny pakt o nieagresji, który w niedalekiej przyszłości miał być zerwany…

Wychodząc, zawiesił wzrok na lekko startej tablicy z napisem Prawo i Sprawiedliwość Pomyślał o tym samym, co jego rozmówca – czas zebrać wojsko… 


czwartek, 22 września 2011

Diabli nadali!



Głośne uff rozległo się ostatnio w moich myślach. I to dwukrotnie. Pierwsze uff pojawiło się po zdanym egzaminie. Fakt ten sprawia, że jestem po jasnej stronie mocy, a nadmiar wolnego czasu mogę obrócić w regularnie pojawiające się posty. Drugie uff brzmiało bardziej jak uff, nareszcie i stanowiło reakcję na serię artykułów w popularnym tygodniku na W. Przy okazji podzielę się spostrzeżeniem, że w kwestii jakości dziennikarstwa, ten popularny tygodnik na W zostaje daleko w tyle za innym popularnym tygodnikiem na P, który czytam regularnie. A uff dlatego, że po lekturze widzę nareszcie gwiazdę kampanii wyborczej. Lepiej późno niż wcale. Przecież jakaś gwiazda świecić musi. Głównie dla polityków, którzy o gospodarce i polityce międzynarodowej nie mają bladego pojęcia. Mogą więc wskoczyć na temat zastępczy i do woli go ujeżdżać. Kiedyś status gwiazdy nosił dziadek Tuska z Wehrmachtu, agent Tomek i filipiński wirus. Bałem się, że teraz będziemy zmuszeni zadowolić się płaczącymi córkami Napieralskiego, wiejskimi burakami posła Hofmana, albo, co gorsze – spotem Palikota. Na szczęście końcówka sezonu wyborczego stoi pod znakiem mocy nadprzyrodzonych. Wręcz diabelskich.  

W zasadzie sprawa wydaje się jasna. Telewizja publiczna ma nowego jurora w programie muzycznym. Faceta, który podarł Biblię, przybija piątkę szatanowi i nie lubi katolików. Pal licho, czy to obraża uczucia religijne, czy nie. Moich nie. Może dlatego, że dla mnie jest tylko gościem, który swego czasu pozował do zdjęć z Dodą i wygrał z ciężką chorobą. Celebryta jak każdy inny. W prowokujący sposób buduje swój wizerunek na scenie. Kwestię bluźnierczego zachowania Nergala pozostawiam Radzie Etyki Mediów i uczuciom każdego z nas. Za dużo mam własnych grzechów na głowie, by przejmować się nergalowymi. Nie chcesz – nie oglądaj. Nie pozwól też swojemu dziecku. Zanim jednak z pianą na ustach rzucisz się na kineskop, posłuchaj co ten satanista ma do powiedzenia w kwestii muzyki. A po ilości sprzedanych płyt i międzynarodowej renomie wnioskuję, że coś ma. Na wizji traci kontakt z diabłem i zajmuje się tym co do niego należy - ocenianiem uczestników. Widocznie wie, co, gdzie i komu wolno.

Tymczasem, spontanicznie uformowane komando ostatnich prawdziwych katolików, bardzo szybko zaczęło walkę w obronie misyjności telewizji. Voice of Poland z udziałem wokalisty, który przez niezawisły sąd został uznany niewinnym obrazy uczuć religijnych jest zagrożeniem wartości katolickich, ale już program znanego podróżnika, który mówi, że gejów trzeba tępić nikomu nie przeszkadza. Nie przeszkadzało też pewnej posłance związanej z toruńską rozgłośnią że jej właściciel, delikatnie mówiąc nie lubi Żydów, a prezydentową nazywa czarownicą i każe poddać eutanazji. To było dawno. Teraz w sprawie Nergala posłanka krzyczy najgłośniej i składa wniosek za wnioskiem. Jak widać wszystko jest względne. Nawet katolickie wartości. Zwłaszcza w czasie wyborów.

Życie gwiazdy kampanii wyborczej do łatwych nie należy.  Musi gorszyć, śmieszyć lub po prostu być. Musi też, albo przede wszystkim, inspirować. Nergal wszystkie funkcje wypełnia znakomicie. Posłów PiS zainspirował tak bardzo, że napisali projekt nowelizujący ustawę o KRRiTV. Zgodnie z założeniem, jeśli 10 tysięcy płacących abonament albo zgodnie z prawem z niego zwolnionych podpisze się pod wnioskiem o zmianę formuły programowej albo elementu programu to KRRiTV w ciągu 2 tygodni będzie musiała zająć stanowisko. Gdyby wniosek podpisało 50 tysięcy automatycznie zniknąłby z anteny. 50 tysięcy? Próg imponujący. Oczami wyobraźni już widzę moherową armię zwolnionych przez prawo z płacenia abonamentu 70 – latków, którzy ustawiają się w kolejce obok kościoła lub ulubionego supermarketu by swoim podpisem uśmiercić diabelskie audycje. Proponuję zacząć od Roberta Janowskiego i jego Jaka to melodia? Wszak rozwodnik to i rozpustnik pierwszej wody. Dziurę po nim wypchamy dodatkową transmisją mszy z Watykanu i serialem o siostrze Faustynie. Zamiast nudnego Tour de Pologne przeprowadzimy bezpośrednią relację z corocznej, dwutygodniowej pielgrzymki na Jasną Górę. W roli komentatora - Jan Pospieszalski. Nie widzę też przeszkód, by główne wydanie Wiadomości prowadziły prezenterki w habicie. Unikniemy w ten sposób zbyt dużych dekoltów i krótkich spódnic. Przydałaby się również seria programów publicystycznych – Dlaczego homoseksualizm to choroba, a chorych trzeba izolować? lub Dlaczego nie warto rozmawiać o pedofilii wśród księży?

Na szczęście niepisany kontrakt na bycie gwiazdą obowiązuje do 9 października. Skończą się pomysły na ratowanie misyjnej telewizji i wyścig po głowę Nergala. Słychać będzie tylko głośne uff!  

środa, 7 września 2011

Zasłyszane w przychodni



Gazetka, co? O, widzę – darmowa. Student pewnie? Od razu poznałem. Ja to panie kochany mam nosa do ludzi. Przykładowo, nie dalej jak tydzień temu, mówię mojej – Widzisz tę blondynę z TVN –u? Jakaś taka wychudzona. Pewnie mąż nie tego…No i co? Patrz Pan! Na pierwszej stronie piszą. Skrzynecka się rozwodzi! Dzisiaj kupiłem. W sklepie byłem i myślę – będę czekał, bo zawsze czekam, to przynajmniej zdjęcia pooglądam. Bo ja, powiem Panu szczerze, to rzadko czytam. Z tych bardziej znanych tytułów, to czasem Fakt lubię sobie przejrzeć. Jak teraz przykładowo. Ale żeby regularnie kupować to nie. Nudzę się zwyczajnie. Ale czasami jak dołożą do pieca, to od mojej wezmę. Z ciekawości. Ona to ma bzika. Wszystko wie. Kto? Z kim? Po co? Na poczcie pracuje, to te ze zwrotów czyta. Potem przyłazi Panie i z tą spod dwójki zaczyna. Nie kłamię. Wczoraj, to chyba ze 2 godziny w kuchni były. I jeszcze pretensje, że telewizor za głośno.

Widzisz Pan tę w sandałach? Ja wścibski nie jestem, ale jej ciągle coś dolega. Przyłazi tu jakby domu nie miała. I jeszcze ten pies. Przywiąże go do ławki przed wejściem i ujada. Pies. Nie ona. Mieszka nad nami. W domu to samo. Panie, zawsze wiemy kiedy do kościoła wychodzi. Zostawia go w kuchni, a ten zaczyna, gdy moja kotlety tłucze. I niczym go nie uciszysz. A spróbuj starej uwagę zwrócić. Uuuu, Panie. Jak wiązanką zarzuci, to widać, że drugą młodość przeżywa. Nawet dzień dobry nie powie, gdy wejdzie. Siądzie, dupę rozłoży prawie na dwóch krzesłach i zadowolona. A ludzie tu z prawdziwymi problemami przychodzą. Mnie to na ten przykład już drugi miesiąc kaszel trzyma. A doktor na to – mniej palić! Powiedział co wiedział… Kretyn!

Szczerze jeszcze Panu powiem, Panie kochany, że takich młodych to nie powinni tu zatrudniać. Bo co on wie? Teraz ci studenci to imprezy w głowie mają. W klatce obok mieszkają tacy. Matka z ojcem żyły sobie wypruwają, a taki jeden z drugim tylko piwsko i Internety. Ja to się czasem zastanawiam - ile można tak żyć? Czasami w sobotę widzę jak śmieci wynoszą. Same kartony po pizzy. Ale nie to, że jeden czy dwa. Dziesięć Panie! A tydzień siedem dni ma tylko. To ja się pytam - jak to możliwe? Pan też nie wie, bo Pan na porządnego wyglądasz. A że tak dyskretnie zapytam – do kościoła Pan chodzi? Pan wie przecież, że ja wścibski nie jestem. Pytam, bo tamtych to nigdy nie spotkałem. Zresztą, ja to się wcale nie dziwię. Jak się życie w nocy prowadzi, to rano do kościoła nie po drodze.

Jak już tak o tych drogach mnie naszło, to powiem Panu, że gdy się patrzy na to, co się w naszym rządzie dzieje, to kurwicy można dostać. No tak. Kurwicy. Niech Pan takich oczu nie robi. Ogólnie to ja spokojny jestem, ale na łobuzów patrzeć nie mogę. W tym kraju nigdy dobrze nie było, ale najmniej teraz. Żeby daleko nie szukać. Tutaj patrz Pan! Kogo Pan widzisz? Jak to nikogo? To proszę Pana, minister zdrowia jest. Ta, co szpitale chce sprzedawać. I pisze – Wygodna pani minister wybrała się na zakupy. Wożona rządowym BMW szybko załatwiła swoje sprawy i przez nikogo niezauważona wróciła do gabinetu. Ona sobie jeździ, a my tutaj siedzimy. Pan pierwszy raz? Też przez to przechodziłem. Podstawowa zasada - unikać tej ciemnej. Zołza i tyle. Nigdy nie ma czasu. A cyckami świecić na piętrze to może.  Mówię Panu – gdybym ja taką w domu miał, to z miejsca sznura bym szukał. No co Pan? Ja sadysta żaden nie jestem. Wieszałbym się! Mało to w telewizorze gadają? Ostatnio jakiś na wyspie całą rodzinę zabił. Na pewno przez babę! Ja się na ludziach znam…

O, patrz Pan! Mój numerek. To wchodzę, bo mi ta gruba zaraz wejdzie przed nosem. Niech męża lepiej pilnuje, bo różne słuchy chodzą. Zdrówka szanownemu studentowi życzę. Zdrówka. I z Bogiem! 

sobota, 3 września 2011

Patriotyzm w namiocie


Aż dziw bierze, jakie człowiek może mieć skojarzenia. Potrafi do jednego garnka wsadzić polskie powstania narodowe, wojny, wartości dzisiejszej młodzieży i Przystanek Woodstock. Zamieszać i wyciągnąć prawicowy bigos. Mało smaczny zresztą. Tak zrobił jeden Bloger, na którego tekst natknąłem się przypadkiem, nomen omen 1 września. Szanowny Pan osądził na swoich włościach Marka Kondrata, rozstrzelał go swoimi martyrologicznymi argumentami, a ciało woził po zakątkach polskiej historii. (tu przeczytasz tekst)

Wszystko to miało być karą za wypowiedź, której udzielił w zeszłym roku (dla jasności – tekst też pochodzi z zeszłego roku) na Woodstocku w ramach Akademii Sztuk Przepięknych. Powiedział, że Polska nie jest najważniejsza Najważniejsze jest życie. To, żeby być z niego zadowolonym. Niekoniecznie szczęśliwym. A jeśli wy będziecie zadowoleni, ojczyźnie też to będzie się opłacać. Powiedział też wiele innych zdań, które wyjaśniały sens tych słów. Wiem, bo byłem. Słyszałem. I nawet biłem brawo. Szanowny Pan Bloger pewnie nie był. A nawet jeśli był, to poruszony wypowiedzią zapamiętał tylko pierwsze cytowane zdanie. Okopał się za nim wygodnie i stawiał tezy. Tyleż dziwne, co niesprawiedliwe.

Teza pierwsza: Gdyby tak myśleli Polacy to nie byłoby Polski.

Owszem. Gdyby tak myśleli, to nie byłoby jej. Ale co ma piernik do wiatraka? Wszak czasy okupacji, wojen i zbrojnych powstań minęły już dawno i najwyższa pora zacząć odnajdywać się w nowej rzeczywistości. Jesteśmy częścią zjednoczonej Europy i mamy ten przywilej, że nie musimy się tym martwić. Chwała poległym, ale nasze szczęście, że nikt nie każe wybierać – życie, czy śmierć?. Oni też by takich czasów chcieli. O to przecież walczyli. Kondrat nikogo więc nie opluł. Zaproponował swoje spojrzenie na patriotyzm. W innych czasach. Wyjeżdżajmy. Kształćmy się. Zbierajmy doświadczenia. Potem szczęśliwi wracajmy. Z korzyścią dla wszystkich.

Teza druga: Tak wygląda  współczesny patriotyzm, który serwuje się młodzieży. Wpisuje się w hasło owsiaka  “róbta co chceta” (pisownia oryginalna).

Problem w tym, że patriotyzm, jaki serwuje się młodzieży przybiera karykaturalne formy. Zamiast w szkole i domu, wita młodego człowieka na ulicy i w mediach. Niedługo skończę studia i na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje w szkolnej karierze, gdy uczestniczyłem w pouczających debatach i miałem szansę zastanowić się nad sensem słowa patriota. Z lubością wpajano mi regułki i kazano na pamięć uczyć nazwisk narodowych bohaterów. Dobre. Ale za mało. Przynajmniej dla młodzieży, która szkołę w tej formie postrzega jako relikt przeszłości. I wcale się nie dziwię.

Polska nie jest najważniejsza nie wzięło się znikąd. To zaprzeczenie hasła wyborczego pewnego Pana. Bunt przeciwko stawianiu pod pręgierzem wyboru, że albo ktoś jest patriotą, albo nie. Bunt przeciwko marszom z pochodnią. Przeciwko dzieleniu na tych z ZOMO i całą resztę. Patriotyzm to pojęcie intymne i każdy musi sam je sobie zdefiniować. Może przeczytać o nim w książce i postawić na półeczce wiedzy obok Kościuszki i Żołnierzy Wyklętych. Może też w towarzystwie tysięcy takich jak on posłuchać jak inni to widzą. Zadać trudne i niewygodne pytania. Skomponować własny tok myślenia. Z takiego założenia wychodzi Jurek Owsiak. Nie prowadzi żadnego pochodu. Róbta, co chceta w tym przypadku znaczy myślta, jak chceta. Warto pamiętać, że zaprasza tam ludzi, którzy mają coś do powiedzenia. Porywają tłum swoim wolnym od uprzedzeń myśleniem i otwartością. Niczego nie szufladkują. Polecam przejrzeć listę gości i zobaczyć jak różne środowiska reprezentują. Mnie takie spotkania dały więcej, niż poprawne politycznie szkolne lekcje patriotyzmu.

Teza trzecia: Napluł w twarz naszym bohaterskim uczestnikom wszystkich powstań narodowych. Opluł wszystkie „ORLĘTA LWOWSKIE”(ciekawi mnie ilu z uczestników impry  owsiaka tarzających się w błocie, wie kim  były „Orlęta Lwowskie”). (pisownia oryginalna)

Nie wiem ilu. Wiem natomiast co innego. Na tym samym festiwalu, w tym samym namiocie spotkali się z Jerzym Buzkiem. Na pytanie z tłumu czy jest Żydem, zareagowali chórem – WSZYSCY JESTEŚMY ŻYDAMI! Ale to nic. Słabi z nich patrioci, bo tarzają się w błocie.

Szanowny Panie Blogerze,


Polecam również w ramach nauki młodzieży stosować zasady polskiej pisowni i pamiętać, że nazwiska piszemy z wielkiej litery. Wyrażają szacunek do drugiej osoby. Szacunek cechujący również patriotów.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Lustro wspomnień


Sierpień 2011. Warszawska kamienica. Pokój na trzecim piętrze. W lustrze widać zgarbioną postać. Powoli prasuje koszule. W powietrzu czuć zapach wody kolońskiej. Od lat tej samej. Marysia ją uwielbiała. Zawsze podchodziła i gładziła go po twarzy. Uspokajała. Wiedziała jak bardzo się denerwuje. Byli tam razem, ale tego dnia Janek sam chodził na cmentarz. Nie mogła na to patrzeć. Przed wyjściem pomagała mu opanować oddech. Nuciła cicho piosenkę, która towarzyszyła im od zawsze. Nawet w tamtym przeklętym miejscu. Taką ładną. O jagodach w lesie. Dwa lata temu odeszła. Mówił, żeby zaufała lekarzom, ale ona wiedziała lepiej. Nic nie mógł zrobić. Tamtego wieczora długo jeszcze stał i patrzył na nią. Nawet nie był zły. Nigdy się na nią nie gniewał…
            Skończył prasować. Stał teraz w odświętnym garniturze przed wielkim lustrem. Poprawił kapelusz, chwycił laskę i wyjrzał przez okno. Taksówkę zamawiał zawszę tą samą. Tym razem była na czas. Kierowca dobrze znał trasę. Kościół, kwiaciarnia, Powązki. Tak co roku. Zawsze 15 sierpnia. Zaraz wyjdzie na zewnątrz i zobaczy te tłumy. Będą szli oglądać defiladę. Pan Jan wojska nie lubi. Nie lubi też tłumów. Źle mu się kojarzą. On ma swoją, bolesną rocznicę. 71 lat temu żadnego Cudu nad Wisłą nie było. Nie było śmiechu i radosnych salw. Była wojna. Był też pierwszy transport warszawskich więźniów do obozu w Auschwitz. A w nim 13- letni wtedy Janek.
            Pamięta wszystko ze szczegółami. Obudził się, gdy było już jasno a pociąg gwałtownie hamował. W tym wagonie był najmłodszy. Marysia była rok starsza. Zgarnęli ich z podwórka, bo nie potrafili przeżegnać się po katolicku. Nie rozumiał dlaczego. Dzisiaj rozumie niewiele więcej. Nagle drzwi się otworzyły i usłyszał niemieckie komendy. Robił to co wszyscy. Szedł trochę po omacku. Cały czas pilnował Marysi. Tylko ona mu została. Tłum się wysypywał. Gdy ostatni wagon stanął w dwuszeregu, wysoki facet zaczął liczyć. Do pomocy miał trzech blondynów z psami. Sprawnie im to poszło. Gdy minęli ostatnią dwójkę, krzyknęli coś do stojących przy baraku. 1666! Tylu nas jest. – przetłumaczył ktoś z tyłu. Wtedy myślał, że to dużo. Nie mógł wiedzieć, że będą następni. I, że są już inni. Dostali numery. Każdy swój. Od tej pory to była jego godność. Dla nich wart był tyle, ile mógł wypracować. Nie wiedział co teraz będzie. Nie myślał o tym. W pamięci miał tylko słowa pewnej kobiety z wagonu, która tuliła się do męża. Utrzymać się przy życiu. Za wszelką cenę utrzymać się przy życiu! I Marysię. Miał tylko 13 lat, ale już wiedział, że bez niej sobie nie poradzi. I miał rację. Nie umie policzyć ile razy ratowali sobie życie. Szli główną ulicą. Teraz już tylko sami mężczyźni. Jeden z nich głośno się modlił. Do swojego Boga. Tylko gdzie ten Bóg wtedy był? Nie wiedział. Ale na pewno nie tam gdzie brama z napisem Arbeit Macht Frei…
            Stoi przed tym samym lustrem. W tym samym kapeluszu. Taki dzień sprawiał jednak, że po powrocie nie widział zmarszczek. Widział tego samego Janka, który wtedy wytoczył się z pociągu. Obok niego Marysia. Do dziś żałuje ostatnich słów które do niej powiedział. Marysiu, o jakich polskich obozach śmierci oni mówią?

piątek, 12 sierpnia 2011

O tych znad Wisły. Suplement.


Marzec 2006. Warszawa. Siedzi wysoko. Wyżej się nie da. W końcu to on prowadzi obrady. Ręką gładzi blat. Spogląda na buty. Nowe. Firmy nie pamięta. Nigdy nie uczył się włoskiego. Szkoły w ogóle mało go interesowały. Znał się za to na krowach i świniach. I na ludziach. Wiedział jak z nimi rozmawiać. Widział co chcą usłyszeć. Więc mówił. Czasami krzyczał. Jak wtedy na torach, gdy rozsypali zboże. Nigdy nie sądził, że kupi naród jednym hasłem – Balcerowicz musi odejść! Trzy proste słowa uwiodły 10 % wyborców, wprowadziły do Sejmu wesołą gromadkę politycznych oszołomów, a jemu dały przywileje i marszałkowską laskę. Niedługo dostanie kolejny prezent. Złotą tabliczkę z napisem – Andrzej Lepper. Wicepremier. Nie będzie wiedział, że to początek końca. Nie tylko politycznego…
Tymczasem spełnia się jego marzenie. Sala milknie. Z miejsca na końcu wstaje Leszek. Niepozorny facet w okularach. Matematykę ma w małym palcu, więc wie, że jego wystąpienie to farsa. I tak go przegłosują. Idzie dumnie. Choć jego nazwiskiem wytarto już niejedną polityczną gębę, to tym razem się nie przejmuje. Nie patrzy do góry. Unika tego wzroku. Andrzej już na niego czeka. Patrzy z uśmiechem. Niecierpliwi się. Aż podskakuje na fotelu. Jemu nie chodzi o żadną komisję. I tak Trybunał wyśle ją do diabła. Chodzi o niego. Tego w okularach. Już dawno obiecał, że go rozliczy. Teraz ma swoją szansę. Jeszcze kilka zdań, z których nie zrozumie za wiele i wreszcie zagłosują. Rzeczywiście. Leszek zaczyna. Mówi coś o inflacji, budżecie i polityce monetarnej. Andrzej ziewa. Leszek skacze ze stopy procentowej do kursu walut. Andrzej ziewa po raz drugi. Patrzy na salę. Niektórzy ostentacyjnie wychodzą. Nie chcą być bohaterami tej sceny. Symbolicznej zresztą. Bo oto zaszczuty prezes banku centralnego tłumaczy się przed zgrają niedomagających intelektualnie. I robi to nie dla demokracji. Robi to dla osobistej satysfakcji tego na górze i jemu podobnych.
Wreszcie kończy. Nie oczekuje podziękowań. I słusznie. Nie będzie ich. Schodzi. Nie zdążył jeszcze wrócić na miejsce, a za plecami słyszy, że głosują. Udało się. Mają komisję śledczą. Dopiero teraz podnosi głowę. Patrzą na siebie z nienawiścią. Przez chwilę chciał pokazać gest, który profesorom nie przystoi. W porę odpuścił. Nie warto. Zresztą już nie było komu. Andrzej tonął w objęciach tej od Anana Kofana. Były kwiaty i gromkie sto lat. Leszek uśmiechnął się z politowaniem. Jego tyłek przecież i tak jest kryty. Poprawił krawat i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach odwrócił się ostatni raz. Spojrzał na jednego z bliźniaków. Akurat konsultował coś ze Zbigniewem. Spojrzał i zrozumiał. Właśnie wykorzystali Andrzeja po raz pierwszy…

Był też drugi i trzeci raz. Była seksafera i odwiedziny chłopaków z CBA. Jakieś lewe grunty, kredyty i widmo odsiadki. Skończył się popyt na tani populizm, więc i wyborców jakby mniej. Leszka też już nie było. Nie miał kto odejść. Został Andrzej sam. Ze swoją ambicją i pętlą na szyi…

środa, 3 sierpnia 2011

O tych znad Wisły cz. 4. Ostatnia.


W poprzednim odcinku. Prawie ostatnim:

W sklepach już nie tylko ocet, ale towar dalej zawijają w gazetę. Padają PGR-y, i rekordy inflacji. W bankach psychoza, bo oscylator jednak działa. Ruscy wyjechali, ale agenci ponoć są. Komuniści mają nowe logo, Leszek podaje Olkowi nogę, a Pan Waldek się nie boi. Wszystko się zmienia. Tylko piłkarze grają tak samo…   

      Lipiec 1999. Warszawa. Dworzec Główny. Kwadrans po dziewiątej. Zbyszek już czeka przy drzwiach. Zaraz wjadą na peron. Krzykliwy, kobiecy głos tym razem milczy. Nie zapowiada. Woli, żeby ich tutaj nie było. Wszyscy wolą. Zbyszek też nie chciał jechać ale stara go wysłała. Zapakowała kanapki i kazała walczyć o swoje. Pracował tam 30 lat. Nie zjeżdżał na dół, ale i tak widok węgla był dla niego jak tlen. Miał się tam zestarzeć, a oni jednym podpisem zmieniają jego plany. Głosował na nich. Jak wszyscy. Dobrze pamięta jak ten profesorek chemii mówił, że nigdy! Że kopalni, to on nie da ruszyć! Emerytów i szpitali też. Zanim się obejrzał już zamykali. Jedną po drugiej. Sprzedawali za bezcen albo przerabiali na żyletki. Górnikom dali odprawę,  uścisk prezesa i kazali iść do domów. A przecież on nic nie potrafił robić. Tylko naprawiać te pieprzone windy. Patrzył na wysoki budynek. Pałac Kultury. Pierwszy raz był w Warszawie. Wcześniej nie było okazji. Tylko młoda mówiła, że ładnie. Z wycieczką była. Kopalnia załatwiła…
Nagle pociąg stanął. Drzwi się otworzyły i wyskoczyli. Do profesorka pod kancelarię nie było daleko. Łatwo trafili. W sam środek kotła. Stanął przy megafonie. Wyraźnie słyszał postulaty i komendy dla trzymających kamienie. Wysiadając pamiętał, żeby trochę nazbierać. Potem dostał w ręce sztandar i jakoś wyleciało z głowy. Wstyd mu było, że go trzyma. Stał z nim już na pogrzebie chłopaków z Wujka. Potem na apelu, gdy Leszka wybrali. I gdy Związek Radziecki upadł. Wtedy sami sobie go wzięli, bo trochę popili i się patriotycznie zrobiło! Ale nigdy przeciwko swoim. Nie tam, gdzie latają kamienie. Nie tam, gdzie kurwy i złodzieje. Z Wiejskiej. Ale czasy się zmieniły. Tylko władza jakby mniej…
      Październik 2007. Też Warszawa. Nerwowo. Jeszcze dziesięć minut i wejdą na żywo. Musi być przygotowany. Żadnych kropli potu. Żadnych nerwowych ruchów. Jak wtedy, gdy byli pewni zwycięstwa. Nie spodziewał się, że przegrają z moherową armią tego konusa. A na pewno nie on. Patrzył na wyniki i nie mógł zebrać myśli. Otrząsnął się dopiero, gdy ten jego braciszek meldował wykonanie zadania. Wszędzie IV RP. Często pytał Grześka – co to do cholery jest?! Teraz już wie. To nowy kraj ze stolicą w Toruniu. Świat bez układu, gdzie piwo zamawia się faszystowskim gestem, a becikowym walczy o następne pokolenia. To świat gdzie znają Anana Kofana i wiedzą kim był Bolek. Są solidarni. Nie liberalni. Wszystko dla ludu. Nawet samochody ABW robią za taksówki. Kurs zawsze ten sam. Rakowiecka na górnym Mokotowie.
      O tym wszystkim myślał Donald, gdy wybiła dwudziesta. W górę poszły ręce i konfetti. Nie bardzo wiedział co się dzieje. Nie słyszał co mówiła ta blondyna z telewizji. Zrozumiał dopiero, gdy Grzesiu podbiegł i zaczął krzyczeć – Panie premierze, prosimy na scenę. Korciło go, żeby też coś zameldować. Ale nie miał komu. To on tu dzielił i rządził. Ale dopiero teraz im pokaże. Teraz dorżnie watahę…

Koniec części czwartej. Ostatniej.

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest całkowicie nieprzypadkowe.

sobota, 30 lipca 2011

O tych znad Wisły cz. 3. Prawie ostatnia.


W poprzednim odcinku:

Na drogach tłoczno, bo wojsko testuje czołgi. W telewizji mają wolne. Dyżuruje tylko Wojtek. Zabrał Teleranek i kracze jak wrona. Marek w szpitalu szuka swoich zębów, a sąsiad sprzedaje malucha. W zestawie z łopatą. W mieście plakaty z rewolwerowcem, a w domach moda na okrągłe stoły, bo czerwoni zrobili w gacie. Danusia przejęta, bo Leszek obiecał sto milionów. W stolicy palą kukły, Michnik czyta Gazetę, a Balcerowicz będzie musiał odejść...

     Lipiec 1991. Okęcie. Stoją we dwóch. Nerwowo palą Marlboro. Stać ich. Gapią się na słup do ogłoszeń. Wyblakły już Leszek wciąż jeszcze mówi na kogo głosować. Mało ich to obchodzi. Nigdy nie lubili polityków. Mogli ich wszystkich kupić. Dalej mogą. Teraz jednak to nie ma znaczenia. W samo południe wylatują do Izraela. Będą bezpieczni. Tam nie wydają swoich. Mijają kolejne bramki i gości w zielonych mundurach. Nic nie pika. Nie ma prawa. Dobrze zapłacili za tę maskaradę. Jakiś brunet bacznie się im przygląda. Pewnie widział ich w telewizji. W końcu bywali wszędzie. Ale Boguś już panikuje. Zaciska dłoń na torbie. Andrzej go uspokaja. To on wciągnął go w świat biznesu. I to on go z niego wyciągnie. W samolocie siedzą razem. Zamawiają whisky. Chcą opić swój sukces. A jest co! W tym czasie bowiem, pod ich domy podjeżdżają samochody UOP-u, a za godzinę na biurku szefa MSW wyląduje krótki raport. Zniknęli. Znowu zrobili ich w konia. Tak jak wtedy. Po prostu wchodzili do banku i dostawali pieniądze. Prawie legalnie. Byli szybsi niż przelew. Nic więcej. Chcieli kapitalizmu, to im go dali! Potem było spokojniej. Dzieła sztuki i handel międzynarodowy. Spółkę Art. „B” znał każdy. Byli pierwsi, więc każdy chciał się z nimi napić. Byli najlepsi. Aż w końcu w biznesie zrobiło się duszno i trzeba było rozładować atmosferę. Najlepiej uciec. Kupili bilet i wsiedli. Gdy wylądowali, włączyli telewizor. Akurat na Dziennik. Na przejściach granicznych pielgrzymki tirów. Ludzie dostali paszporty i ruszyli. Kierunek Berlin. Czegoś ich nauczyli. Szybko działać. Więc działali. Zwozili wszystko. Na dziko. Bo dziki to był kraj i dzika gospodarka. Dziko też było w polityce. Ale to akurat nie nowość…
      Czerwiec 1992. Kilka minut przed północą. Obudził go telefon. Stanął na baczność. Takie przyzwyczajenie – był strażakiem. Szykuje się coś ważnego. Dobrze, że kupił nowy garnitur. Biały. Lubił się wyróżniać. Na Wiejską jedzie Polonezem. Innych nie uznaje. Wysiada i biegnie. Po takich telefonach człowiek zawsze ma wrażenie, że jest spóźniony. Wchodzi na sale i wie. Coś jest nie tak. Leszek blady. Reszta też. Po budynku krąży jakaś lista. Domyśla się jaka. Zawsze wiedział, że gruba kreska niczego nie załatwia. Prędzej czy później musieli się rzucić. To robota tego w muszce. Długo rozmawiają. W końcu słyszy to, czego słyszeć nie chciał. Panie Waldku, Pan się nie boi! 2/3 Sejmu za Panem stoi! Do dziś nie wie dlaczego się zgodził. Chyba dlatego, że Leszek nalegał. Ale co on takiego właściwie przeczytał w tych aktach, że się tak trzęsie? Nie miał teraz czasu się nad tym zastanawiać. Musieli biec do sali plenarnej. Zaraz głosowanie. W sumie lubił Janka, ale Leszek kazał, więc odwołują. Teraz to on będzie się z tym pieprzył. Kiedyś było prościej Mieli jednego wroga. Czerwonego. A teraz niby wszyscy z prawicy, a metody jak dawniej. Jakieś papierki, cudze brudy i deklaracje lojalności.
       Tej nocy Waldek nie spał. Nie był pewien, czy dobrze zrobił. Tę bitwę wygrali. Agenci śpią spokojnie. Ale wie, że tamci nie zrezygnują. Wrócą i powiedzą – teraz, kurwa, my!

Koniec części trzeciej. Prawie ostatniej.
   

czwartek, 21 lipca 2011

O tych znad Wisły cz. 2


W poprzednim odcinku:

Łysy grozi palcem, a czerwony sztandar powiewa na wietrze. W stoczniowej toalecie brakuje drzwi. Zabrała je pierwsza zmiana, bo władza zobaczyła, że w robotnikach siła. Na wybrzeżu  wyjątkowo upalny sierpień. U Danusi w domu chwilowo jedna gęba do karmienia mniej, bo Leszek zgubił śrubokręt. Dzwonili z pracy, że coś go zatrzymało. Wyjątkowo nie imieniny szwagra. Ale i tak się działo…

      Grudzień 1981. Jakoś przed szóstą. Marek wstaje, jak zawsze wcześnie. Poranna kawa. Podła. Jak wszystko wtedy. Wygląda przez okno. Sąsiad szuka małego fiata. Tak sypnęło w nocy, że nie może znaleźć. Dobrze ubekowi! – myśli sobie. Od zawsze wiedział, że donosi. Czekał tylko na sposobność. Weźmie Staszka i skopią mu dupę. Nagle przypomina sobie, że to przecież wczoraj. Leszek miał dzwonić z Gdańska. Nie zadzwonił. Minęło półtora roku od kiedy przeskoczył płot. Wszystko wtedy w ich życiu się zmieniło. Już nie był taki rozmowny. Czegoś się bał. Wiedział, że go śledzą. W końcu był kimś. Miał rząd dusz. Marek też był w Solidarności. Wstąpił, bo wszyscy wstępowali. Komisja Krajowa go jednak nie obchodziła. Odstawił kawę. Spojrzał na telefon. Wciąż milczał. Nie widział jak zza rogu wyłaniają się czołgi. Jeden za drugim. Cała kolumna. Podniósł słuchawkę, by zamówić międzymiastową. Na koszt rozmówcy. Zawsze tak robił. Nie zdążył. Drzwi do mieszkania wypadły z zawiasów. Usłyszał tylko przekleństwa i coś o delegalizacji związku. Zanim zrozumiał, był już na ziemi. Oficerski but uciskał mu głowę, a szeregowa pała wędrowała w okolicach nerek. Bolało tylko chwilę. Potem zrobiło się ciemno. Cisza. Przerywana chwilami przez kasłanie silnika. To sąsiad dokopał się wreszcie do kierownicy i próbuje zapalić. Był z milicji. Dostał wezwanie na komendę. Zaczął się Stan Wojenny.
      Takich obrazków było więcej. Gdyby go nie zabrali widziałby jak w bloku naprzeciwko zapalają się światła. Jedno po drugim. Tam też byli ci z butami i pałami. Słabo czytali, słabo pisali, ale dobrze prali. Po mordzie. Dlatego ich wzięli. Teraz to oni byli górą. Nie było sierpnia ani Leszka. Nawet Teleranka nie było. Były za to samoloty i czołgi. Całe mnóstwo czołgów. Głównie radzieckiej produkcji. Całkiem dobrze się u nas czuły. Jak u siebie. Tak samo czuł się Ronald w swoim domu. Białym Domu. Akurat jadł śniadanie. Czy wiedział? Pewnie, że tak. Tylko westchnął. I popił herbatą. Tymczasem w Wujku padał pierwszy strzał…
      Warszawa 1989. Siedzą przy stole. Co jeden, to większy. W pasie. Szczególnie oni. Mieli czas się najeść. Przyszli niby w gości i już zostali. Ponad 40 lat. Jest i Leszek. Trochę spóźniony. Wchodził jakby przytłoczony. To miał być koniec? Tak po prostu? 10 lat się z nimi ganiał. Przecież jeszcze niedawno skakał przez płot. Wtedy mieli tylko te postulaty i wiarę, że kiedyś się uda. Potem już były buty. I gumowe pały. Wszędzie te pieprzone pały! Ale dzisiaj był kimś. Dzisiaj stał dumnie i to oni pierwsi wyciągali rękę na powitanie. Miał ze sobą teczkę. Wszystko ustalone. Stołki rozdane, procenty przydzielone, naród zadowolony. I choć to miały być pierwsze wolne wybory, to jedno było pewne. 4 czerwca wygrają nasi! Tamci niedługo odejdą. Zabiorą swoje sztandary i ideały robotniczo – chłopskie. Wcisną gdzieś między Andersena i braci Grimm. Zostawią tylko spaloną ziemie. I dziką politykę.
     Tego właśnie bał się Leszek gdy siedział w fotelu pewnego październikowego wieczoru. Oglądał Dziennik i słuchał słów swojej ulubionej aktorki: Proszę Państwa, 4 czerwca 89 roku skończył się w Polsce komunizm!

Koniec części drugiej.

O tych znad Wisły cz. 1

     
         Czerwiec 1945. Upalne lato. Na mównicę wychodzi niewysoki, łysy facet. Trochę się poci, ale wygląda na pewnego siebie. Idealnie skrojony garnitur i nowe buty. Kurier przyniósł dziś rano. Prosto z Moskwy! Jest też liścik. Bądź stanowczy. Oni to lubią. A jak nie lubią, to polubią! Zaczyna więc spokojnie. Tylko nieliczni słyszą lekki rosyjski akcent. Nabyty mimowolnie. Oddycha przeponą – jak należy. Zdanie po zdaniu. Mówi coś o miłości, coś o granicach i wspólnym wysiłku dla lepszego jutra. Tłum wiwatuje. Kochają go! Tylko czemu ciągle mówi do nich per towarzysze? Mniejsza o to. Przecież wojna się skończyła. Są bezpieczni. Mniej więcej w połowie wystąpienia łysy czuje zew. Krew uderza mu do głowy, zapalają się oczy. Podnosi głos i dorzuca gestykulację. Mówi o jakiś wrogach narodu, o tych, co się ukrywają w lasach, o jakiejś akcji i reakcji. Tłum jeszcze nie bardzo wie o co chodzi. Rozumieją go tylko ci, którzy na plac przyjechali prosto z dalekiej Syberii. I nie była to wycieczka krajoznawcza. Nagle jednak wszystko staje się jasne. Zastygła w górze ręka i wyciągnięty gniewnie palec mówią wszystko. Myśli to, co powiedziano wcześniej. Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy! Teraz już rosyjski akcent słyszą wszyscy. Tym razem jednak nikt już nie wiwatuje. Tłum rozchodzi się do domu. Nic nie mówią. Słychać tylko brzdęk kieliszków. To w Moskwie towarzysze piją za ich wolność. Śmieją się i stawiają kolejną czerwoną, rewolucyjną chorągiewkę na mapie Europy. Wypite procenty sprawiają jednak, że nie pamiętają prawdy starej jak sprawy Dantona i Robespierra – o tym, że prędzej, czy później - rewolucja pożera własne dzieci. A świat? Świat wiedział. Nic nie powiedział.
         Grudzień 1970. Gdynia. Świętojańska. Obok mięsnego. Wierzyć trzeba na słowo, bo mięsa chwilowo żadnego tam nie ma. Zresztą, nikt akurat nie jest głodny. Wszyscy patrzą jak idzie. Właściwie to go niosą. Na starych drzwiach od toalety, bo tylko to było pod ręką. Pracownik miejscowej stoczni. Jeden z młodszych. Jeden z tych co byli w złym czasie i miejscu. Jeden z tych, którzy już dawno nie wierzyli w słowa tego łysego z rosyjskim akcentem. Przynajmniej nie te o miłości i wspólnym wysiłku. Są kontrrewolucją, a z takimi się nie rozmawia. Do takich się strzela. Niosą go tak i nagle stają. Patrzą na hasło – Marzec 68 – pamiętamy! Jeszcze farba na murze nie wyschła a już muszą pisać nowe. O innym miesiącu i z inną datą, ale tą samą farbą. Też czerwoną. I choć byli nad polskim morzem, to towarzysze w Moskwie też słyszeli. Janek Wiśniewski padł! W Moskwie tym razem nie pili. Nie przestawiali też chorągiewek. Tym razem wymienili figurki. I Łysy choć nie chciał, to musiał. Ze sceny zejść. Przyszedł inny. A świat? Świat wiedział. Nic nie powiedział.
          Sierpień 1980. Stocznia. Tym razem Gdańsk. Lubili go. Szedł witając się ze wszystkimi. Kroczył dumnie ku głównej bramie. Zawrócił dopiero, gdy zobaczył, że jest tam więcej takich jak on. Trochę ciekawych. Trochę zdesperowanych. Nie było dla niego miejsca po tej stronie. Skręcił za rogiem. Myślał chwilę. O Dance. Pewnie czekała już z obiadem. Trudno Teraz nie dbał o to. Żył chwilą.  Poprawił wąsy, zakasał rękawy i skoczył. Przez płot. Do kolegów. Podniósł tylko długopis. Taki duży. Z frędzelkami. Jeszcze nie wiedział, że to nim podpisze się na nekrologu tych, co sierpem i młotem rządzili. Tych samych, co Teleranek zabrali. Tych, co czołgi na nas wysłali. Tych, co Międzynarodówkę zamiast Mazurka śpiewali. Ale jeszcze nie teraz. Teraz poszedł walczyć. Ciągle o to samo. O chleb i wolność. Stworzył Solidarność. A Świat? Świat wiedział. O dziwo - odpowiedział. Zrobił to co robi najlepiej – wręczył nagrody. Tym razem miał komu. Szkoda, że tak późno.

Koniec części pierwszej.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Ofiara nowych czasów


        Było mniej więcej tak. Ktoś miał pomysł. Inny umiejętności. Władza miała kasę i potrzebę. Miała też mieć korzyści. Zebrali się razem. Trochę zerżnęli od imperialistów, trochę pozmieniali, coś rzucili od siebie i jakoś im wyszedł. Pierwszy polski sygnał telewizyjny. Wszystko ku chwale ojczyzny. Socjalistycznej, rzecz jasna. Ten od pomysłu dostał wczasy w Juracie, ten od umiejętności małego fiata, a władza nadzieję, że pomysł wypali. I wypalił. Miał zajmować i zajmował. Wolny czas.
        Najpierw był mały, drewniany z jednym pokrętłem. Potem większy – już z dwoma. Dalej kolorowy i na pilota. Sygnał tam wpadał i już zostawał. U nas też został. Tata pozwolił. Układało się różnie. Raz się kochaliśmy, raz kłóciliśmy. Bywał chimeryczny i złośliwy. Zwłaszcza, gdy czuł, że go zdradzam z bliskim krewnym. Takim na dyskietki. Zawsze w kącie. Zawsze niedoceniany. Zawsze sam. Z jednym marnym kwiatkiem przy boku. I muszlą. Bez muszli ani rusz! Sąsiadki w sklepie mówiły, że ściąga szkodliwe fale. Uczył i rozśmieszał. To on pokazał jak Jordan zdobywa mistrzostwo, jak Kelly zdradza Brandona, jak trenuje Rocky, jak Tsubasa strzela gole i jak wyglądają kobiece piersi. Najwięcej go było w weekend. W sobotę miał głos Czubówny, w niedzielę Strasburgera, a w inne dni tego siwego od lotka. I Rysia. Od Lubiczów. Co to rączki kazał myć. Był wszędzie. Na mundialu, na wojnie i w domu Wielkiego Brata. Znał prezydentów i premierów. Z papieżem jadł kremówki, z Bondem chronił Królową, a razem z Rossem kochał Rachel. Był jednym z dziesięciu i zawsze wiedział jaka to melodia. Nawet tańczył z gwiazdami. I nigdy nie odpadł.
        Przegrał jednak z czasem. Bo przegrać musiał. Przynajmniej u mnie. Znudziły mi się śmieci, które pokazywał i ludzie, z którymi przebywał. Ciągle ci sami. Znający się na wszystkim, czyli na niczym. Potrafiący gotować, śpiewać i stepować. W tym samym czasie. Stawiani wszystkim za wzór. Znani z tego, że są znani. Tak jaskrawi, że aż oczy bolą. Ci, których podziwiałem i szanowałem albo umarli, albo woleli umrzeć, niż uczestniczyć w tym wielkim przekręcie zwanym telewizją. Wtedy wrócił ten od dyskietek. Przelotny romans przerodził się w płomienną miłość. Pokazał mi swoje łącza i wpadłem. Nawet nie wiem kiedy. Nagle mogłem wybrać, którym bohaterem będę, na który mundial pojadę i na której wojnie będę walczył. Kogo spotkam i od kogo będę się uczył. Dostałem to samo tylko w innym pudełku. Lepiej zapakowane, ale na szczęście tak samo zajmujące. Ciekawe tylko, czy na niego ta muszla też działa…

piątek, 1 lipca 2011

Don Kichot z mikrofonem


16 czerwca 1986 roku. Mundial. Czas kiedy nawet najwięksi ignoranci próbują pojąć znaczenia słowa spalony. Tak jakby zwroty linia obrony, moment podania, chorągiewka w górze i nie ma gola były nie do opanowania. Może i są, ale nie w Polsce. Przynajmniej nie wtedy. Wtedy przecież każdy znał się na piłce. Potrafił jednym tchem wymienić wszystkich zawodników reprezentacji, łącznie z masażystą, trzecim trenerem i kierowcą autokaru. Ludzie zaczynali dzień od kawy, wiadomości sportowych i głosu Darka Szpakowskiego.
Jechał do Meksyku jako wschodząca gwiazda polskiej telewizji zastąpić w narodowej świadomości Jana Ciszewskiego. Oczami wyobraźni widział swoje wywiady z polskimi mistrzami świata. Wyszło nieco inaczej. Ale żeby była jasność – przygotowany na sławę to on był. Tylko piłkarze trochę mniej. Poza wątpliwym zaszczytem komentowania srogich porażek z Anglią i Brazylią, ciągłego wyjaśniania zachodnim komentatorom gdzie ta Polska właściwie leży i jak poprawnie wymawiać nazwiska naszych obrońców, trafiło mu się coś znacznie gorszego. Gniew Bogów. To jemu bowiem Zbigniew Boniek przed kamerą oznajmił, że kończy reprezentacyjną karierę. Opuszcza ziemskie miernoty i zasiada na Piłkarskim Olimpie – obok innych nieśmiertelnych. Dorzucił też coś o słabości polskiego futbolu i 20 kolejnych latach bez udziału w wielkich imprezach. Nikt wtedy nie doceniał wagi tych słów. Nie doceniał ich przede wszystkim nasz bohater – Dariusz. Szkoda. Może zdążyłby uciec z tonącego okrętu na czas. A tak całkowicie nie ze swojej woli stał się symbolem upadku polskiej piłki. Jeździł chłopina po świecie i komentował turnieje i piękne bramki. Turnieje na których grała Nigeria, Jamajka, Słowenia. Nawet Kostaryka. A nasi? Naszych nie było. Leżeli w rowie z kacem kolejnych eliminacji. Leżała cała polska piłka. Podniosła się tylko na chwilę i zapakowała w pociąg do Korei. Tam już czekał Dariusz. Po raz kolejny gotowy na nadchodzącą sławę. Tym razem miało być dobrze. Nawet pięknie. Albo jeszcze lepiej! Miało być jak nigdy – wyszło jak zawsze. Najpierw koreański tajfun wybił mu z głowy medale, potem portugalskie tsunami zwaliło z nóg i przypomniało największe klęski w historii. Na koniec nawet ukochana piosenkarka pokazała środkowy palec wykonując hymn narodowy. Przeżył to bardzo. Jak my wszyscy. Potem były jeszcze pociągi do Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Szkoda, że nie w jedną stronę. Bo za każdym razem wracali ci nasi kopacze równie upokorzeni, co bezsilni. Wracał też Darek. Też upokorzony. Też bezsilny. Jednak zawsze z tą samą nadzieją w głosie, że następnym razem będzie lepiej.
Za rok będzie kolejny pociąg, na który od dawna ma bilet. Ale może tym razem po powrocie schowa mikrofon do szafy i zdejmie obraz Ciszewskiego ze ściany nad łóżkiem. Może zrozumie, że lata 70 nie wrócą, a duma ze swoich piłkarzy była wyłącznym przywilejem przodków. Jeśli się pośpieszy to rozwinie inną pasję – hokej. Naszym podobno idzie coraz lepiej… 

środa, 22 czerwca 2011

Wykluczeni

    
  Na trasie Berlin - Poznań jest takie miasto wojewódzkie, gdzie pasażerów tamtejszego PKP godnie i z szacunkiem podejmuje się na jednym, jedynym peronie. Ale im to w zupełności wystarcza, bo przez ich miasto nie jeździ nic albo prawie nic. Tym prawie nic, są małe, napędzane spalinowo a czasami mam wrażenie, że tylko siłą woli maszynisty i wszystkich pasażerów – szynobusy, uznawane dumnie za składy. Z takiego dumnego składu każdego dnia do szarego życia w szarym mieście wysypują się mieszkańcy okolicznych wiosek. Pracują, studiują, szukają sensu życia. Szukają i czasami znajdują. Z takiego dumnego składu wysiadł ostatnio pewien Duńczyk. Na swoim blogu, w ramach Misji 21 - opisze, co sądzi o tym mieście. Zapewne pasażerowie tego składu, w tym i Szanowny Duńczyk nie wiedzą, że jadąc do swojego raju mijali przejazd z zepsutą sygnalizacją i zawieszoną na niej tabliczką Sygnalizacja nieczynna! i dopisanym To ją kurwa naprawcie! Trwa ta sygnalizacja w swym defekcie już rok i trwać będzie zapewne kolejny. Jak to miasto na drodze, do którego miała czelność się zepsuć.
    To nie Polska A, ani Polska B. To taki Region Specjalnej Troski. Na pierwszy rzut oka jak każdy inny, a w istocie wykluczony. Znam jednego, co powie: Panie, pracy nie ma, ale okolica ładna. I ta rzeka jest i lasy…To się Szanowny Duńczyk zdziwi. Bo dziwią się wszyscy. Wszak, to nie czasy Rzymian, żeby rzekę i lasy czcić. Liczy się biznes, pomysł, perspektywy i rozwój. Ale nie tutaj. Jak na wykluczonych przystało – tutaj jest inny system wartości.
    Wykluczanie ich zaczął niejaki Rogatka, co się trochę na wyrost księciem mienił. Opchnął nikomu niepotrzebne ziemie za paczkę fajek. I tę rzekę i lasy też. Potem się biedni tułali, aż ich wreszcie w Jałcie trzech kumpli Polsce zwróciło. Na szczęście tę rzekę i lasy też. Tym razem już nawet nie za fajki a za cenę spokoju. Owszem, spokój to tutaj teraz mają. Aż usypia. Budzą się tylko na czas wyborów, żeby wstać i głosować na swojego wodza. Wodza, co to ich nigdy za tę paczkę nie sprzeda. A przecież i kulturę do miasta sprowadzi i wypije z kim trzeba. No i sąsiadowi zza miedzy dupsko skopie, gdy lokalną dumę urazi.
    A duma tutaj jest żółto–niebieska, jeździ po owalu, skręca tylko w lewo i pachnie metanolem. Mieszka w domu za 40 mln i nikogo się nie boi. Poza deszczem. W tygodniu senna, budzi się tylko tradycyjnie w niedzielę. Zbiera siły, stroi i czuje się wyjątkowa. Słusznie zresztą. Do niej przecież ojcowie prowadzą synów – tak jak robili to ich ojcowie i ojcowie ojców. Sadzają na krzesełkach i czekają. Gdy podnosi się taśma, zapala zielone światło i skaczą decybele - świat zamiera. Mają coś czego nikt za paczkę fajek nie opchnie. Mają 65 sekund dumy ze swojego miasta. Mają też kurz i pył, który szybko opadnie na to miejsce bez perspektyw. Ale to nic. Bo w niedzielę znowu pójdą na mecz. A wódz zrobi wszystko, by wygrali.
Pamiętaj więc Duńczyku młody o tym wszystkim, gdy odwrócisz głowę, by pożegnać to miasto i zobaczysz przekreśloną na czerwono tabliczkę z napisem Gorzów Wielkopolski. Nie pytaj dlaczego Wielkopolski. Nikt ci nie odpowie. Tak to już jest z tymi miastami wykluczonymi – bardziej lubuskimi niż polskimi - że nikt się nimi nie interesuje.  I wróć kiedyś, tak jak ja wracam. Pobyć z wykluczonymi. No i tą rzeką i lasami.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Zamiast wstępu


    Pewna młoda dama, z miasteczka bez perspektyw na północy Polski z właściwą sobie - niemiecką precyzją słusznie ostatnio zauważyła, że mam problemy z komunikacją. Szczere i genialne w swej celności stwierdzenie uruchomiło u mnie szereg dynamicznych procesów myślowych. Efekt? Zagorzały i niereformowalny przeciwnik blogów, w ramach autoterapii sprzedaje swoją duszę diabłu i oto wita w swoim świecie. Powinienem to zrobić kilka lat temu tak jak wiele innych rzeczy, za których brak już pokutuję albo dopiero zaczynam. Za porzucenie młodzieńczych ideałów i pasji na rzecz uciszenia życiowych suflerów  – kara 5 lat pozbawienia wolności na wydziale Prawa i Administracji – po połowie za złe zachowanie wydłużona do 6 i wciąż trwa. Za dziwne przywiązanie do fryzjerki z wąsami – wieczny dramat na głowie i okolicach. Za przerost formy nad treścią i nadgorliwie realizowane motto zdrzemnąć, chlupnąć i przycupnąć – gniew Amora do spółki z sumieniem.
    Tych zainteresowanych i tych obecnych z przypadku lojalnie uprzedzam, że nie będzie narkotycznych odlotów, chorej od śmiechu przepony, intelektualnych wzniesień, poetyckich opisów i miłosnego fiku - miku. Nie będzie też Mickiewicza, Słowackiego i Coelho, bo to pisarze w moim umyśle zakazani. Pewnie będzie kilka przekleństw i błędów ortograficznych. Będą cytaty z filmów, których już nikt nie ogląda, będzie ciche wołanie o normalność i tępienie głupoty, dziwne łączenie faktów i kilka teorii całkowicie do obalenia. Będzie o tym, co mnie śmieszy i rajcuje. O tym, co lubię, czego nie lubię, kogo szanuję a kogo wysyłam do diabła. Wszystko to bez zakanszania, przepraszania, całowania rączek i kłaniania się nisko.