czwartek, 8 marca 2012

Wycieczka Władimira


            Był kwadrans po 15, gdy donośny głos klaksonu wydobywający się z czarnego Mercedesa S 221 wyrwał z zadumy jego głównego pasażera. Spojrzał na szofera, który wychylił swoją głowę przez okno samochodu i nerwowym ruchem ręki ponaglał strażnika. Tego dnia nie było bardzo zimno. A przynajmniej nie aż tak, żeby młody oficer Federalnej Służby Ochrony, pełniący obowiązki przy bramie głównej nie mógł czekać na posterunku. Kiedy w końcu wybiegł ze swojej budki i pospiesznie otworzył masywne wrota, długa limuzyna łagodnie wytoczyła się na ulicę Twerską i po chwili zniknęła mu z oczu. Tymczasem, mężczyzna zajmujący wygodne miejsce na tylnym siedzeniu, poprosił o włączenie radia. Przez przyciemnianą szybę obserwował mieszkańców Moskwy, spacerujących ulicami, które przecinane kolejnymi bulwarami spotykają się w geometrycznym środku miasta - Kremlu. Miejscu, które właśnie opuścili.

Władimir Władimirowicz miał nadzwyczaj dobry humor. Nie przejmował się tym, że dzisiejsze wybory dziennikarska swołocz określi farsą, a obserwatorzy OECD będą bombardować opinię publiczną raportami o autobusach pełnych przekupionych wódką ludzi, którzy nadgorliwie wypełniają swoje obywatelskie obowiązki zakreślając krzyżyk pod jego nazwiskiem w kilkunastu lokalach na terenie całego kraju. Wesołego nastroju nie mogła popsuć nawet piosenkarka niemieckiego zespołu Boney M, której słowa refrenu Rasputina wypełniły wnętrze Mercedesa. Jako miłośnik muzyki klasycznej, gardził motłochem lubującym się w tzw. disco, ale tym razem nie przeszkadzało mu to. Wręcz przeciwnie. Uśmiechając się pod nosem, patrzył jak pułkownik Godunow – były członek Specnazu i dowódca premierowskiej obstawy błędnie wystukuje rytm tego imperialistycznego szlagieru lat 80-tych. Kiedy za oknami limuzyny zmienił się krajobraz i nowoczesne zabudowania przedmieść Moskwy ustąpiły miejsca polom i lasom, premier, który za kilka godzin miał powrócić na najwyższy urząd w państwie, poczuł falę wątpliwość – po co to wszystko? Przypomniał sobie, gdy dojechali do celu.

Prezydencka posiadłość, obejmująca powierzchnię kilkunastu hektarów była najlepiej w tej chwili chronionym miejscem w Rosji. Nic dziwnego, że do tego zadania oddelegowano najlepszych komandosów – członków tzw. jednostki Alfa. Gdy limuzyna z premierem zaparkowała na podjeździe, a drzwi samochodu otworzył osobiście Dmitrij M., w słuchawkach wszystkich oficerów ochrony rozległ się komunikat – kod czerwony oznaczający najwyższy stan gotowości. Kolejny komunikat o treść – kod niebieski miał zabrzmieć dopiero po spotkaniu.

Fakt, że prezydent otwiera drzwi premierowi mógł dziwić. Mógł, ale ludzi tam zgromadzonych nie dziwił ani trochę. Każdy wiedział jaką władzą dysponuje wysiadający. Najlepiej wiedział o tym sam Dmitrij. Dlatego, kiedy odebrał telefon i usłyszał o zamianie stanowisk, nie śmiał protestować. Miał w pamięci historię, którą usłyszał od bezpośredniego przełożonego Władimira z czasów, gdy ten stacjonował w NRD jako oficer KGB zajmujący się werbowaniem agentów. Po miesiącach starań w odpowiedzi na propozycję współpracy, usłyszał od pewnego naukowca - idi na huj, Władimirze Władimirowiczu! Bez słowa wstał i wyszedł a następnego dnia w berlińskiej gazecie przeczytał o profesorze prawa, Hansie Schmecku, któremu nieznani sprawcy obcięli palce prawej dłoni.

 Najważniejsze decyzje podejmowali przy partyjce bilarda, którą kończyli każde spotkania. Tym razem pozostała bez rozstrzygnięcia, bo w tym samym czasie prywatna telewizja Prawda pokazała zbierające się w centrum Moskwy tłumy z transparentami i wizerunkami Władimira. Obaj wiedzieli, że tym razem ludzie nie przejdą obojętnie obok ustawionych wyborów. Wiedzieli, że muszą zapłacić za spokój ulicy. Popatrzyli na siebie i rozumieli się bez słów. Znali się tak długo, że doskonale odczytywali swoje polityczne intencje. Nazajutrz – 5 marca 2012, Dmitrij rozpoczął procedurę zwalniania najbardziej znanego więźnia łagru XXI wieku - Michaiła Ch. 

CDN…