czwartek, 21 lipca 2011

O tych znad Wisły cz. 2


W poprzednim odcinku:

Łysy grozi palcem, a czerwony sztandar powiewa na wietrze. W stoczniowej toalecie brakuje drzwi. Zabrała je pierwsza zmiana, bo władza zobaczyła, że w robotnikach siła. Na wybrzeżu  wyjątkowo upalny sierpień. U Danusi w domu chwilowo jedna gęba do karmienia mniej, bo Leszek zgubił śrubokręt. Dzwonili z pracy, że coś go zatrzymało. Wyjątkowo nie imieniny szwagra. Ale i tak się działo…

      Grudzień 1981. Jakoś przed szóstą. Marek wstaje, jak zawsze wcześnie. Poranna kawa. Podła. Jak wszystko wtedy. Wygląda przez okno. Sąsiad szuka małego fiata. Tak sypnęło w nocy, że nie może znaleźć. Dobrze ubekowi! – myśli sobie. Od zawsze wiedział, że donosi. Czekał tylko na sposobność. Weźmie Staszka i skopią mu dupę. Nagle przypomina sobie, że to przecież wczoraj. Leszek miał dzwonić z Gdańska. Nie zadzwonił. Minęło półtora roku od kiedy przeskoczył płot. Wszystko wtedy w ich życiu się zmieniło. Już nie był taki rozmowny. Czegoś się bał. Wiedział, że go śledzą. W końcu był kimś. Miał rząd dusz. Marek też był w Solidarności. Wstąpił, bo wszyscy wstępowali. Komisja Krajowa go jednak nie obchodziła. Odstawił kawę. Spojrzał na telefon. Wciąż milczał. Nie widział jak zza rogu wyłaniają się czołgi. Jeden za drugim. Cała kolumna. Podniósł słuchawkę, by zamówić międzymiastową. Na koszt rozmówcy. Zawsze tak robił. Nie zdążył. Drzwi do mieszkania wypadły z zawiasów. Usłyszał tylko przekleństwa i coś o delegalizacji związku. Zanim zrozumiał, był już na ziemi. Oficerski but uciskał mu głowę, a szeregowa pała wędrowała w okolicach nerek. Bolało tylko chwilę. Potem zrobiło się ciemno. Cisza. Przerywana chwilami przez kasłanie silnika. To sąsiad dokopał się wreszcie do kierownicy i próbuje zapalić. Był z milicji. Dostał wezwanie na komendę. Zaczął się Stan Wojenny.
      Takich obrazków było więcej. Gdyby go nie zabrali widziałby jak w bloku naprzeciwko zapalają się światła. Jedno po drugim. Tam też byli ci z butami i pałami. Słabo czytali, słabo pisali, ale dobrze prali. Po mordzie. Dlatego ich wzięli. Teraz to oni byli górą. Nie było sierpnia ani Leszka. Nawet Teleranka nie było. Były za to samoloty i czołgi. Całe mnóstwo czołgów. Głównie radzieckiej produkcji. Całkiem dobrze się u nas czuły. Jak u siebie. Tak samo czuł się Ronald w swoim domu. Białym Domu. Akurat jadł śniadanie. Czy wiedział? Pewnie, że tak. Tylko westchnął. I popił herbatą. Tymczasem w Wujku padał pierwszy strzał…
      Warszawa 1989. Siedzą przy stole. Co jeden, to większy. W pasie. Szczególnie oni. Mieli czas się najeść. Przyszli niby w gości i już zostali. Ponad 40 lat. Jest i Leszek. Trochę spóźniony. Wchodził jakby przytłoczony. To miał być koniec? Tak po prostu? 10 lat się z nimi ganiał. Przecież jeszcze niedawno skakał przez płot. Wtedy mieli tylko te postulaty i wiarę, że kiedyś się uda. Potem już były buty. I gumowe pały. Wszędzie te pieprzone pały! Ale dzisiaj był kimś. Dzisiaj stał dumnie i to oni pierwsi wyciągali rękę na powitanie. Miał ze sobą teczkę. Wszystko ustalone. Stołki rozdane, procenty przydzielone, naród zadowolony. I choć to miały być pierwsze wolne wybory, to jedno było pewne. 4 czerwca wygrają nasi! Tamci niedługo odejdą. Zabiorą swoje sztandary i ideały robotniczo – chłopskie. Wcisną gdzieś między Andersena i braci Grimm. Zostawią tylko spaloną ziemie. I dziką politykę.
     Tego właśnie bał się Leszek gdy siedział w fotelu pewnego październikowego wieczoru. Oglądał Dziennik i słuchał słów swojej ulubionej aktorki: Proszę Państwa, 4 czerwca 89 roku skończył się w Polsce komunizm!

Koniec części drugiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz